Sirius roześmiał się głośno.
– Podobasz mi się – machnął ręką i ruszył od razu szybkim krokiem. – No to chodź. Konia nie mam.
– Rycerz Zakonu miał konia – Zaan o mało nie wpadł na chłopca, bo ten zatrzymał się nagle.
– O żesz ty… No przecież – podrapał brodę. – Ale gdzie on?
– A na gościńcu. Toż Jaśnie Wielmożny Pan Rycerz nie będzie popasał w chaszczach.
– No… A w której stronie?
– Ano, stamtąd – Zaan wskazał za siebie – przyszliśmy. No to pewnie będzie tam – wskazał kierunek, w którym mieli iść.
Chłopak znowu się roześmiał.
– Kłucie smoków i bazyliszków od rana osłabia rozum – ruszył zaśnieżonym gościńcem, ale tym razem tak, żeby Zaan mógł nadążyć – Wiesz… Cieszę się, że cię wziąłem.
– Do usług – Zaan czuł, że w tym tempie niedługo chwyci go zadyszka. Na szczęście nie musieli iść daleko. Tuż za zakrętem, w niewielkiej niszy wśród drzew, które osłaniały od śniegu zobaczyli dwa konie. Pilnował ich może trzynasto, może czternastoletni chłopak, zapewne giermek rycerza.
– Nie ma cię tu! Ale już!!! – Sirius nawet nie dotknął miecza.
Giermek jednak musiał coś wyczuć w jego głosie. Czmychnął w las tak, że po chwili słyszeli już tylko tratowane przez niego krzaki i śnieg osypujący się z drzew.
Zaan z pewnym niepokojem popatrzył na rumaka, który przypadł mu z podziału. Zbliżył się do niego, ale odskoczył zaraz, kiedy koń spojrzał i zarżał gwałtownie. Zerknął w bok. Sirius z pewną miną chwycił wierzchowca za uzdę. Kiedy jednak tamten potrząsnął głową odskoczył równie szybko jak Zaan. Obaj dopiero po dłuższej chwili równie niezgrabnie wgramolili się na grzbiety zwierząt. Siriusowi po dłuższej szarpaninie udało się nawet umieścić drugą nogę w strzemionie.
– Ty słuchaj – z wyraźnym poczuciem wyższości spojrzał na Zaana – może powinniśmy jednak złapać tego szczyla.
– No złapać można. Ale po co?
– Ludziom rozpowie. Maść koni zna. Może jakie znaczne?
– Eeeee… Karczmarz też chce żyć.
– Co?
– Karczmarz go do piachu… Znaczy do śniegu. Mógł widzieć, jak się na polanie rozmawiacie.
– A ci jego pachołkowie… Złapią chłopca w kniei?
– Złapią. Oni też chcą żyć.
Sirius wyraźnie uspokojony, oparł dłoń na łęku siodła.
– No to w drogę!
– Mówi się: „w konie” – poprawił go Zaan obznajomiony z rycerskimi romansami.
Chłopak spojrzał na niego spod oka, ale po chwili posłusznie powtórzył. – W konie!
ROZDZIAŁ 3
Wielki książę Archentar oszczędnym, ściśle określonym przez etykietę ruchem ręki, zaprosił gości do stołu. L’ath i Meredith zasiedli po obu stronach gospodarza, pilnując, żeby żaden z nich nie zrobił tego szybciej niż drugi. Potem jednak atmosfera znacznie się rozluźniła. Poseł poprosił o możliwość obsługiwania go przez własne niewolnice – tylko one wiedziały, co wolno mu jeść, a czego nie. Na nim też, jako na gościu honorowym, spoczywał ciężar nawiązania rozmowy. L’ath wiedział, co najbardziej interesuje gospodarza.
– A jak tam, panie gospodarzu, sprawy waszego handlu – powiedział. – Doszły mnie słuchy, że poprzez zmniejszenie ceł, odebraliście lwią część obrotów Państwom Wschodu.
– Lwią część? – mruknął Archentar. – Doprawdy przesada.
– Nooooo… Ale nowy zaciąg ogłosiliście.
– Powiedziałeś panie – Archentar skinął głową – że handel ma wpływ na armię – spojrzał na Mereditha – czy niczego nie pomyliłem?
– Tak, panie gospodarzu. Jeśli upadnie handel, Państwa Wschodnie nie będą mogły płacić żołdu. Wojsko obróci się przeciwko zubożałym władcom, bowiem ich siłą, ich jedynym źródłem bogactwa, jest handel…
– Czy możesz to wytłumaczyć, panie – wtrąciła Asija – przecież to bogate kraje, jak słyszałam.
– Właśnie – L’ath uśmiechnął się do dziewczyny – jak upadnie handel, zabraknie większości dochodów tych państw.
– Dziwne – nie mogła zrozumieć Asija – to państwo ma dochody i straty jak jakiś handlarz? Przecież oni są zbyt bogaci, żeby stracić wpływy i… – przez chwilę szukała odpowiedniego słowa -…i dochody.
– Taaaak – cesarski poseł nie mógł się powstrzymać, żeby nie wetknąć Asiji szpilki. – Bogactwo Państw Wschodu bierze się z ich bogactwa, zaiste.
– Ale armia i handel? – skrzywił się Meredith. – Czy to nie przesada łączyć te sprawy? Bogactwo bierze się z ziemi.
– To w takim razie, dlaczego Linnoy utrzymuje port w D’ei? To malutka, zagubiona w morzu skała, gdzie nic nie rośnie. Wszystko trzeba dowozić morzem. Utrzymanie portu kosztuje majątek. Po co im to?
Nikt się nie odezwał. Utrzymywanie portu w D’ei było powszechnie uważane za fanaberie starego księcia Linnoy, ale nikt nie odważył się powiedzieć tego głośno, na oficjalnej uczcie. Nawet wtedy, kiedy nie było w pobliżu nikogo z poddanych Linnoya.
– Żeby kontrolować pobliskie cieśniny – odezwała się nagle Achaja. – Trzymają port, żeby mogły stać tam wojenne okręty. Bez ich zgody nikt nie sforsuje cieśnin pomiędzy morzami.
– To bzdura – wtrąciła Asija. – Przecież każdy wie, że Linnoy nie pobiera ceł ani opłat za przepływanie cieśnin. Zresztą, nawet gdyby je brali, to i tak wpływy nie pokryłyby kosztów utrzymania portu – przypomniała sobie dyskusje na dworze jej ojca.
– Co ty na to, moja panno? – Meredith zwrócił się do Achai.
– Robią tak, bo więcej zysków mają z handlu niż z opłat i ceł. Cieśniny to złoto z gór, to nasze zboże i wełna, to wyroby rzemieślników zachodu, bydło z południa i żelazo z północy. Cały handel odbywa się teraz w miastach Linnoya. Wystarczy, że ktoś spróbuje założyć faktorię w pobliżu cieśnin, on je od razu zablokuje i mamy drugą „Wojnę Wiatrów”, w której małe księstewko pokonało olbrzymią tyranię, odcinając jej w końcu dopływ wszystkich towarów.
– Milcz, głupia – syknęła Asija, zdenerwowana zbyt długą wypowiedzią pasierbicy.
– Pani – Meredith lekko pochylił głowę. – Czuję podziw dla pani wychowawców.
– A więc czujesz podziw głównie dla pani Asiji, która uczy mnie, nie szczędząc wysiłków.
L’ath i Meredith tylko cudem powstrzymali się od parsknięcia śmiechem. L’ath położył nawet dłoń na ustach, jakby obawiał się, że nie będą posłuszne jego woli. Meredith, bardziej opanowany, krzywił wargi i skupił wzrok na swoim kielichu wina, jakby nagle odkrył tam coś interesującego. Nawet Archentar poczuł znowu coś, jakby szacunek dla córki, która potrafiła znieważyć Asiję, oficjalnie wypowiadając pochlebstwo. To dziecko naprawdę było żywe, inteligentne i bystre. A może… może uchronić ją od wojska… może ją obrać następcą? Archentar nie mógł mieć najmniejszego pojęcia, że decyzja, którą on sam uważał za drugorzędną w życiu może mieć tak ważne skutki dla świata. Nie miał pojęcia, bo nie mógł mieć, że właśnie w tej chwili, w jego głowie, waży się los całej znanej cywilizacji, całej historii w jej najbardziej istotnym węźle. Archentar nie był jednak kimś, kto zmienia raz powzięte decyzje. Tym samym, nie wiedząc o tym, odrzucił daną mu możliwość zmiany losu. Historia nie zapamiętała go, nie odnotowała w swoich annałach, nawet jako starego, uczciwego i ponad wszystko, ponad los własnej rodziny, oddanego państwu człowieka, za jakiego chciał we własnych oczach uchodzić. Archentar zapadł w nicość dokładnie w chwili, kiedy odrzucił myśl o zapobieżeniu służbie wojskowej Achai i postanowił jednak, gnany swoim fałszywym poczuciem przesadnej sprawiedliwości, skarcić córkę.
– Achajo – wmówił sobie jako dodatkowe usprawiedliwienie, że robi to także, by ochronić córkę od zemsty swojej żony – resztę uczty spędzisz na stojąco.
Achaja wstała szybko, pochylając głowę. Meredith spojrzał spod oka na gospodarza. Nawet L’ath uniósł w zdziwieniu brwi. Etykieta nie pozwalała jednak na najmniejszy nawet komentarz dotyczący surowości obyczajów gospodarza.
– Panie… – stary kucharz podszedł do stołu i ciężko opadł na kolana. Był bardzo ociężały i coraz trudniej było mu stosować się do wymogów obyczaju. Ale był też mistrzem. Mistrzem, któremu darowywało się nawet większe uchybienia i który mógł liczyć na spokojną starość, kiedy obdarowany majątkiem, a może nawet własną wioską, osiądzie gdzieś, wśród dóbr swojego pana.