– No i coś ze mną zrobiła, zarazo!!! Koledzy oplują jak psa!
– Nie zobaczą cię długo – mruknęła, ciągnąc go w stronę bram miasta.
– Eeeee… No, tylko nie tam – chłopak usiłował się wyrwać.
Nie zwracała na niego uwagi. Wmieszała się w tłum pieszych ciągnących do najbliższej z bram. Wozy mogły wjeżdżać jedynie w nocy. Na wjazd koniem, jeśli nie było się „stwierdzonym dokumentami” mieszkańcem trzeba było mieć specjalne pozwolenie. Mimo to, nie można było maszerować spokojnie. Tłum żebraków, obnośnych handlarzy, wróżbitów i naganiaczy atakował zmierzających drogą ze wszystkich stron.
– Trzymaj sakiewkę mocno w dłoni – ostrzegł chłopak, pozwalając nawet wziąć się na ręce. – Trzymaj mocno, zarazo, bo nas obiorą do goła!
– Pani! Pani! – jakaś wróżbitka chwyciła Achaję za rękaw. – Przyszłość przepowiem. Czeka was wielkie szczęście. Ja powiem, ja wszystko powiem.
Z trudem uwolniła rękę tylko po to, żeby wpaść w łapska chiromantki w zdobionej magicznymi znakami szacie.
– Pani! Przyszłość przepowiem! Czeka was wielkie nieszczęście, ale dobra wróżba pozwoli los odmienić.
– Won! – Achaja szarpnęła się, usiłując przyspieszyć. Niesiony na ręce chłopak kopnął ją w żebro.
– Ty, kurde, się nie szarp – szepnął. – Nożem chcesz zarobić?
– Tu? W tym tłumie? – zakpiła, nie mogąc sobie wyobrazić, jak można kogoś zabić przy takiej ilości świadków.
– Już oni zrobią takie zbiegowisko, że nikt nie będzie wiedział, który cię dziabnął. Obie cię obmacały, wiedzą żeś goła. Ino sakiewkę trzymaj w garści.
– Co?
– No… żeś bez gotowizny łatwej do wzięcia. Się nie ciskaj i nie obrażaj – chłopak zbliżył usta do jej ucha. – Bo zara krzykną żeś niewolnica.
– Co?! Coś ty wymyślił gnoju?
Wydął pogardliwie wargi.
– Łeb kryjesz, twarz kryjesz, dupę osłaniasz, żeby nikt nawet przypadkiem nie dotknął. Z wiatrem czuć, żeś niewolnica ze znakiem na tyłku.
– Cicho, dupku! – czuła, jak serce podskakuje jej do gardła. Jeśli domyślił się paroletni chłopak, to…
– A skądeś taka silna, co? W jednej ręce mnie niesiesz tak daleko i nawet żeś się nie zdyszała. Jeszcze kroku przyspieszasz. Nawet ci łapa nie drży. A trzymasz, jakby kowal ściskał.
– Ty słuchaj… – zaczęła, ale roześmiał się, wybijając ją z tonu.
– Nie bój się. Oni – wskazał miejscowych atakujących przybyszów – nic ci nie zrobią. Srają na ciebie… Tylko nie zaczepiaj! Nie stawiaj się! Przenieść swoją sakiewkę, żeby nie wyrwali… Twoje prawo. Ale nie ciskaj się.
Szła dalej oszołomiona. Nie miała pojęcia, że tak łatwo ją przejrzeć. Ale z drugiej strony, wychowany na ulicy chłopak mógł być bardziej spostrzegawczy i bardziej przyzwyczajony do obserwowania otoczenia niż strażnicy. Wzruszyła ramionami. Okaże się już niedługo… Właśnie zbliżali się do miejskiej bramy. Tłum zgęstniał nagle, szli coraz wolniej we wzmagającym się zapachu niezbyt często mytych, spoconych ciał. Strażników było kilku, wyglądali na znudzonych, choć ich oczy prześlizgiwały się ponad morzem głów. Za to poborców można było naliczyć kilkunastu. Kiedy przyszła kolej Achai celnikowi wystarczyło jedno spojrzenie na taksację – naliczył jej dwa brązowe bramowego i jeszcze jeden za dziecko. Nie miała przy sobie niczego więcej. Za to poborca potraktował ją surowiej.
– Srebrnego! – usłyszała wyrok.
– Za co?
– Za kurestwo. Podatek.
– No co… Przecież mam dziecko na ręku! Co wy sobie tu wyobrażacie?
– A mąż gdzie? – poborca ziewnął rozdzierająco. – Bagaże gdzie? Bez papieru, że stąd jesteś, dawaj srebrnego i zgłoś się do prefekta dla oznakowania.
Chciała kląć, ale chłopak kopnął ją w żebro, więc wysupłała przedostatnią monetę. Ostatniego srebrnego. Oboje, zarówno dziewczyna jak i poborca, wiedzieli, że nigdzie się nie zgłosi. Właściwie powinien zapisać jej imię, ale był doświadczonym urzędnikiem. Nie chciał jej zmuszać, by wymyślała cokolwiek na poczekaniu. Był pewny, że jeśli będzie miała szczęście, to wpadnie przy najbliższej obławie na nie zarejestrowane kobiety lekkich obyczajów, jeśli będzie miała pecha, zadomowione już koleżanki po fachu lub ich opiekunowie obedrą ją ze skóry przy pierwszej okazji.
Achaja przekroczyła wewnętrzną bramę, przedostając się do właściwego miasta. Wiele czytała o Syrinx, jako jeniec wojenny widziała parę lat temu jej mury z oddali, widziała luksusową część przedmurza z letnimi rezydencjami wielmożów… Przez większość swojego życia mieszkała przecież w, podobno równie wspaniałej, stolicy Troy. Ale nic nie przygotowało ją na widoki, które stały się teraz jej udziałem. Syrinx była wspaniała! Jej niesamowite budowle, parki, kapiące od złota portyki, szerokie, sztuczne kanały, wspaniałe place i targi graniczyły o krok z kilkupiętrowymi domami, w których gnieździła się jakaś niemożliwa do wyobrażenia ilość ludzi, z zaułkami gdzie żebracy w biały dzień walczyli na noże ze złodziejami… Dwa kroki dzieliły czasem stragany i składy towarów tak bogatych i wymyślnych, że właściwie (choć księżniczka) nie potrafiła nazwać większości z nich, z miejscami gdzie osmarkane, brudne dzieci biły się do krwi o kawałek skórki z banana… Była oszołomiona ruchem, gwarem, wręcz rwetesem, piętrzącymi się wszędzie zwałami zaopatrzenia, które dostarczono nocą, a które dopiero teraz było roznoszone przez parobków do miejsc ich przeznaczenia. Nie sposób opisać ludzi, wiecznie spieszących gdzieś mieszkańców, żołnierzy z najróżniejszych formacji, strażników, urzędników, przybyszów z wszelkich możliwych stron świata, handlujących, przekrzykujących się, załatwiających swoje zawikłane sprawy lub po prostu oszołomionych jak ona, podziwiających przepych i nędzę sąsiadujące tak blisko, kontrastujących ze sobą tak nachalnie… Dopiero teraz zrozumiała, że stolica Troy jest w porównaniu z tym miastem ubogą prowincją świata, zaściankiem, oazą spokoju i sennej nudy. Zrozumiała też, dlaczego rezydencje wielmożów znajdowały się poza murami. W tym huku i bieganinie nie dało się żyć, a jeśli dodać ciągły turkot tysięcy dostawczych furgonów przez całą noc… Krótki miał rację. W tym mieście można było zniknąć na całe lata. Ale można było też utonąć.
– Hej, śpisz? – szturchnął ją chłopak. – Postaw mnie wreszcie!
Ocknęła się i lekko postawiła go na ziemi.
– Nie boli cię ręka? – spytał z pewną dozą fascynacji. – Niosłaś mnie tak długo.
– Nie.
– Co teraz? – wysmarkał się na ziemię, ściskając nos palcami.
– Jak to co? – rozejrzała się wokół. – Będziesz kradł.
– Tu? – wyglądał na lekko przestraszonego. – Ty przystawisz się do jakiegoś faceta?
– Nie. Będę cię obstawiać.
Chłopak też zaczął się rozglądać. Po dłuższej chwili dostrzegł kogoś, kto odpowiadał jego wizerunkowi frajera.
– Tego?
– Nie. To przybysz – mruknęła, szukając własnej ofiary. – Jak się dostał aż tutaj i ma jeszcze sakiewkę, to znaczy, że ma oczy w dupie – zauważyła, sądząc po stroju zielnego faktora, który zmierzał gdzieś szybkim krokiem. – Bierz tego!
– Kurwa! To miejscowy.
– No to co? – pociągnęła go, ruszając za wybranym człowiekiem. – Nie spodziewa się.
– A jak mnie złapią? Ja nie chcę jechać do Trupiarni Symm jako ichni obiad.
– Żartowałam. Bierz go – popchnęła małego. – I pamiętaj, jakby co, tylko sprytem, jestem w pobliżu.
Chłopak niezbyt zdecydowanie ruszył za zielnym faktorem. Potem przyspieszył kroku. Kiedy tamten przystanął w większym tłoku doskoczył i jednym ruchem obciął mu troki sakiewki. Skoczył w tył i wpadł na Achaję, która powstrzymała jego ucieczkę.