Выбрать главу

– Żyjecie panie – ni to stwierdzenie, ni pytanie.

Meredith usiłował coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle. Odkaszlnął czując narastający ból spierzchniętego gardła.

– Co… – nie mógł panować nad głosem. – Co… się stało? – wychrypiał.

– Panie – czarownik był czymś poruszony. – Tu zaraza, jakaś dziwna choroba. Usiłowałem pomóc, zebrałem chorych w jednej chałupie i… no… wyszedłem po wodę i…

– Co się stało? – udało mu się powiedzieć wyraźniej.

– No i wracam z wodą… no… i wy panie, leżycie… normalnie leżycie w przejściu, no.

Umysł Mereditha powoli przywoływał zatarte obrazy. Wyspa Zakonu, więzienie, chłopak z tobołkiem, jakaś straszna, zamierzchła wiedza…

– Czy ja żyję? – spytał.

– Byliście martwi, panie – wiejski czarownik kiwał głową. – No, ale łatwo było was przywołać na powrót do życia. Tak jakbyście, panie, umarli mi dosłownie na progu.

– Co?

– No tak. Ale nie mogliście tu umrzeć. Wszak przedtem was w ogóle nie było.

Meredith z trudem uniósł się na drżących ramionach. W głowie kręciło mu się coraz bardziej, tak, że opadł z powrotem na prowizoryczne posłanie. Zdążył jednak zauważyć kilkunastu owiniętych w pledy ludzi, którzy jęczeli obok. Powoli zaczął przypominać sobie wszystko, małą celę, Wirusa i jego plan.

– Co… – znowu odkaszlnął. – Co to za choroba?

– Nie wiem, panie. Dziwna jakaś. Takiej jeszczem nie widział.

– A… ja tu skąd?

– Nie wiem, nie… nie było was, a jak wróciłem leżeliście martwi.

– To Wirus.

– Kto panie?

– To… – nagle zmienił zdanie – to wirus – powiedział tak, jakby nie było to imię i należało je pisać z małej litery. Przypomniał sobie wszystko, co mówił chłopak.

– Nie wiem o czym mówicie, panie. Wasz palec… Ktoś obciął wam palec.

Meredith podniósł do oczu lewą dłoń. Brudny, zakrwawiony opatrunek nie mógł ukryć braku najmniejszego palca. Nawet nie bolało tak bardzo.

– To nic – uniósł się, podpierając tym razem prawą ręką. Zawroty głowy nie były już dokuczliwe. Czuł mdłości, ale wiedział, że to również minie szybko.

– Pomóż mi.

– Ale choroba, panie…

– Nie jestem chory. Daj mi rękę.

Przy pomocy wiejskiego czarownika udało mu się usiąść na posłaniu. Rozejrzał się wokół dużo przytomniej. Chałupa była uboga, mała i duszna.

– Gdzie jestem?

– To zachodnie prowincje Cesarstwa Luan – oczy wiejskiego czarownika dosłownie wychodziły z orbit. Pewnie sądził, że Meredith przeniósł się tu jakoś za pomocą potężnych czarów, o jakich nawet największym mistrzom nie mogło się śnić. Prawda jednak była jeszcze bardziej dziwna. Nie było sensu wprowadzać go w cokolwiek, co mogło wyjaśnić nagłe pojawienie się człowieka w zamkniętej chacie.

– Chcę wstać.

– Ale… choroba, panie.

– Nie jestem chory – powtórzył. Wyciągnął ramię, by móc się oprzeć. A potem coś podkusiło go i powiedział całkiem szczerze. – To ja jestem chorobą. Niestety.

– Majaczycie, panie. Lepiej zostańcie w łożu.

– Nie.

Udało mu się wstać. Zawroty głowy ustały zupełnie. Mdłości też nie były już dokuczliwe.

– Dziękuję ci – mruknął.

– Ale panie…

– Nic, nic. Pójdę sobie.

Udało mu się zrobić kilka kroków na chwiejnych nogach. Przystanął na chwilę, a potem zataczając się, ruszył dalej. Wreszcie pchnął zbite z krzywych desek drzwi i wyszedł na zewnątrz, mrużąc oczy od nadmiaru światła. A więc plan Wirusa się udał. Udał się! Jest wolny! Wolny! Wolny!!! Powstrzymując łzy, dokuśtykał do studni. Na szczęście stojące na cembrowinie wiadro było pełne. Nachylił się i pił długo, a potem zanurzył w nim głowę. Dopiero po dłuższej chwili mógł rozejrzeć się wokół dużo przytomniej. Wieś wyglądała na opuszczoną. Pewnie z powodu choroby. Wśród kilku ubogich chałup wałęsały się jedynie psy. Kury i resztę inwentarza musieli zabrać uchodzący przed zarazą chłopi. Aaaaaach…

– Jestem wolny! – krzyknął. – Jestem wolny!

– Ano jesteście – odezwał się siedzący tuż za studnią chłopak z tobołkiem przerzuconym przez ramię.

Meredith drgnął nie przygotowany na pojawienie Wirusa. Po chwili jednak opanował się, a nawet uśmiechnął lekko.

– Udało ci się – szepnął.

– Ano. Mnie się z reguły udaje wszystko, co sobie zaplanuję.

Meredith pokręcił głową.

– Ale dlaczego Luan? Dlaczego przeniosłeś mnie tak daleko?

Chłopak odwzajemnił uśmiech.

– To nie ja.

– Nie ty? To kto?

Wirus przymrużył jedno oko.

– Nikt.

W drzwiach chałupy pojawił się wiejski czarownik. Rozglądał się wokół, nie mając pojęcia, z kim rozmawia mistrz czarnoksięstwa. Najwyraźniej nie widział chłopca z kijem i tobołkiem.

– Jak to? – spytał Meredith. – Nie rozumiem.

– Z kim rozmawiacie, panie? – wtrącił wiejski czarownik.

Meredith zignorował go, zwracając się do Wirusa.

– Powiedz.

– Ano – chłopak wzruszył ramionami. – Jak chcecie. Ja wam mogę powiedzieć, tylko… no, żeby na mnie potem nie było.

Czarownik zdążył już zapomnieć, jak trudno rozmawia się z chłopcem. Choć kołowało mu w głowie, piekły załzawione oczy, musiał uzbroić się w cierpliwość.

– Tak, taaaaak… Lata temu, jakeśmy byli na wyspie…

– Cooooo???

Chłopak spojrzał na niego zdziwiony.

– A co was tak zaskoczyło? – spytał.

– Powiedziałeś „lata temu”?

– Ano.

– Minęły lata?!?

– No nie tak znowu dużo. He! Nie wiem, jak wam to inaczej tłumaczyć.

– Z kim rozmawiacie panie? – wiejski czarownik teraz nie na żarty już przerażony wodził wzrokiem od mistrza do studni, na którą tamten patrzył. – Bogowie! Bogowie!

– Ciiiii – rozkazał mu Meredith. – Mów jak było.

Chłopak jakby trochę się zmieszał.

– Ano…

– Mów.

– Noooooo… Nie wszystko wam wtedy powiedziałem. Bo…

Meredith przysiadł na jakimś pieńku i ukrył twarz w dłoniach.

– …bo wiecie, moglibyście się przestraszyć, albo co… no i…

– Mów – powtórzył Meredith.

– Pamiętajcie, samiście chcieli – chłopak uśmiechnął się nagle i przysiadł na brzegu studni, jakby chciał bajać do wieczora. – No tak było. Pytaliście mnie, czy na zewnątrz wyspy jaki czarownik się nie kryje, prawda? – nie czekając na potwierdzenie ciągnął dalej. – A ja wam powiedziałem: „zaufajcie”. Nie było żadnego czarownika, nie było żadnego planu działania.

– No to co mnie tu przeniosło?

– Nic – chłopak roześmiał się chrapliwie. – Nic. Przypadek.

– Nie rozumiem.

– Otóż jako wirus rozmnożyliście się na bakteriach niepomiernie – chłopak zrobił minę, jaką często widać u kapłanów w świątyniach. – Bakterie zaraziły ludzi, a potem zaatakowaliście ich wy, jako wirusy oczywiście. Stąd, niestety choroba, ale mniejsza z tym. Zaklęcie stojące, które rzuciliście sprawiło, że przypadkiem od czasu do czasu działało, zamieniając was na powrót w człowieka, ale… Jak mówiłem, żaden znachor, ani czarownik, ani cyrulik nie był nagotowany.

– Więc jak?

– Ano nie powiedziałem wam jednego. Wirusy mnożą się bardzo szybko. Ich liczba rychło idzie w miliony, a potem w liczby, których za nic nie możecie sobie wyobrazić. I tak pojawialiście się jako trup w różnych miejscach.

– Co?

– No mówię. Działało zaklęcie stojące, pojawialiście się jako trup, wokół nie było nikogo, kto umiałby wam szybko pomóc, pozostaliście martwym, więc znowu działało zaklęcie kroczące i cykl powtarzał się. Zaklęcie stojące kolejny raz powoływało was do ludzkiej postaci, gdzie indziej, w innym miejscu, wokół nie było nikogo, kto mógłby wam pomóc więc znowu…

– Przecież tak można w nieskończoność – Meredith był wstrząśnięty. Niewiele rozumiał z wywodu chłopca, ale wizja jego własnych zwłok pojawiających się tu i ówdzie na świecie była przerażająca.

– Nie! Nie znacie liczby wirusów, a jest ona… – chłopak po raz pierwszy zawahał się zanim dokończył. – Jest… niewyobrażalna. Przy tak wielkiej liczbie jest już nie prawdopodobieństwo, ale wręcz pewność, że w końcu pojawicie się przy jakimś czarowniku, zwłaszcza, że o takiego nie trudno, jeśli gdzieś szaleje zaraza. To tylko kwestia czasu.