Выбрать главу

– No, co? – pastwił się Sirius. – Zrozumiałeś mnie?

Tamten nie odpowiadał, wlepiając wzrok w ziemię. Sirius zdenerwował się nagle.

– Mów, jak mnie zrozumiałeś! Kto są ci zbójcy?

– Tttt… to… – Młody rycerz spojrzał na Vieesego szukając ratunku, ale ten odwracał wzrok. Za to sto kusz mierzyło w niego i w każdej chwili mogło zamienić go w wielkiego jeża z drewnianymi kolcami. – To są…

– Co?

Młodzik spurpurowiał na twarzy. Wyraźnie nie mógł wziąć głębszego oddechu.

– Głośno proszę. O książęcy majestat chodzi.

– To są niegodziwi mordercy! – krzyknął chłopak w rozpaczy. – To psy!

Sirius pokiwał głową.

– Masz rację, synu – powiedział, choć niezbyt różnił się od niego wiekiem. – Ale wiesz… Wracając do mojej bajki… Ja bym nigdy kolegów tak nie nazwał. Szczególnie martwych. Mówię przykładowo, oczywiście.

Odwrócił się i podszedł do rycerza, którzy spod przymkniętych powiek patrzył na ciała.

– Cóż, każda przyjemność ma swoje granice. Żegnać się nam przyszło.

Vieese spojrzał na niego z nadzieją.

– No. – Książę uśmiechnął się naprawdę przyjaźnie. – Odlejmy się przed drogą.

– Słucham?

– Panie rycerzu. Powtórzę: tu nie salon w pałacu. Tu sami mężczyźni wokół, rycerze i żołnierze. I jedna tylko kobieta, bo inne zbójcy bohaterscy wybili. Nie czas na salonowe słowa, nie czas na etykietę. Odlejmy się przed drogą.

Sirius rozkraczył się i zaczął sikać na leżące ciała.

– Nigdy nie pozwoliłbym sobie na taki despekt, nawet wobec zbójców – wyjaśnił. – Ale wobec morderców bezbronnych kobiet? I dla nauki młodego rycerstwa? Gotów jestem poświęcić swoją książęcą powagę.

Vieese zamknął oczy. Mięśnie szczęk uwydatniały się na policzkach. Myślał, że przeczeka. Mylił się.

– A teraz wy, panie rycerzu.

– Aaaaaa… ale ja… nie chcę…

– Żal ich wam?

– Nie, nie… ja… sikać nie potrzebuję.

– A to żaden problem. Piwa! – ryknął Sirius na swoich żołnierzy. I odwrócił się do zmartwiałego Vieesego. – Specjalnie dla mnie sprowadzane z północnych krain. Znacie, panie, Północ? Tam też rycerstwo gościńce przemierza – zakpił. – Lać cały dzbanek, nie będę przecież żałował – warknął na żołnierzy, którzy podtoczyli antałek.

– Ale… ja nie mogę… My nie pijemy alkoholu.

– Moim poczęstunkiem gardzisz, panie rycerzu? Poczęstunkiem księcia? Gardzisz?!

Vieese, rad nie rad, wychylił dzbanek, usiłując jak najwięcej rozlać na swój kaftan.

– Już? Chce się wam? – zainteresował się książę. – Nie? Następny dzbanek.

Żołnierze skwapliwie spełnili rozkaz. Vieese chwiał się na nogach. Rzeczywiście nie pił dotąd nigdy w życiu. Zrozumiał jednak, że albo umrze tu na gościńcu, albo spełni zachciankę księcia. Podszedł do ciał ludzi, których sam wysłał na zabójczą misję, i…

Książę Sirius wskoczył na konia podczas tej czynności.

– Żegnam, panie Vieese. A wy – krzyknął do młodzików – naprawdę wyciągnijcie z tego naukę. Bo możecie być następni – roześmiał się. – W sikaniu, oczywiście.

Setka żołnierzy, Sirius, Achaja i Zaan ruszyli, nie zaszczycając spojrzeniem rycerza, który znajdował się w wyjątkowo głupiej sytuacji. Nawet jak na niego, nawet jak na Zakon. Ani przestać w połowie, ani kontynuować.

– I jak? – Nie wytrzymał książę i podjechał do Zaana, kiedy tylko poczet zniknął im z oczu.

– Dobrze.

– Nie będziesz mnie poprawiał? Wytykał błędów?

Zaan uśmiechnął się smutno i pokiwał głową.

– Tym razem nie. Mój panie, książę Królestwa Troy.

Achaja jechała kilkanaście kroków dalej i słyszała całą rozmowę. Nie mogła dać po sobie poznać, ale… Ona powiedziałaby na jego miejscu: „Wielki Książę Królestwa Troy”. Po trzykroć wielki! Tak wielki, że nie wymyślono jeszcze słów na określenie tej wielkości! Pokazać psom, gdzie ich miejsce. Pokazać, gdzie zbrodnia, a gdzie honor. To przywilej, ale i święty obowiązek władzy, która powinna ustalać hierarchię czynów, pokazać wszem i wobec, gdzie miejsce wszystkich rzeczy, które ważne, a którym sczeznąć w pyle, na gościńcu.

Jechali mimo nocy, trakt prosty jak strzelił, białe płyty, którym go wyłożono, w świetle gwiazd odcinały się jasno od czerni pokrywającej wszystko wokół. Na granicy spotkali wojskowy zagon. Zaan zamienił kilka słów z dowódcą. Nad ranem przysłano prowincjonalnego prefekta, który, przerażony wydarzeniami, spisał wszystkie zeznania. Prefekt jeszcze tej samej nocy udał się na miejsce zbrodni, jęknął na widok ciał w kolczugach i posłał umyślnego do prefektury miejskiej. Prefekt miejski przeczytał papiery, sklął podwładnego i udał się na miejsce napaści. Zobaczył ciała… Jęknął i wysłał komplet dokumentów do głównej prefektury w Syrinx. Tam dowódca umiał czytać między wierszami. Jęknął więc, nie ruszając się z miejsca. Ale podjąć decyzji również nie potrafił. Teczkę, która tymczasem zdążyła znacznie pogrubieć, odesłał wprost do pałacu. Szef tak zwanych „służb” był najbardziej inteligentnym człowiekiem z nich wszystkich. Jęknął już na sam widok teczki, nawet jej nie otwierając. Papiery przedstawiono cesarzowi. Ten przeczytał je skrupulatnie. Jak również inne papiery dotyczące zajścia, których nie było w teczce. Nie jęczał, bo nie był matką w połogu, ale cesarzem Luan. „Spalić! – rozkazał krótko. – Vieesego przeprosić za to, że widział zbójców, ale tak, żeby musiał odpowiedzieć na piśmie i żeby musiał… potępić morderców”. Nie cierpiał Troy, nienawidził księcia Siriusa, ale jego metoda wyraźnie mu się spodobała. Popatrzył na osłupiałego szefa dyplomacji i dodał: „A co mi będą moich wrogów na drogach mordowali? Od tego ja jestem przecież!” Długo nie mógł dojść do siebie. „Przecież immunitet dałem, który pogwałcili, psy! Niech więc teraz Vieese skamle jak pies!”

Rycerz Zakonu Vieese nie miał lekkiego życia. Nawiasem mówiąc, szef dyplomacji nie do końca zrozumiał intencje cesarza wyrażone słowem „spalić”, a pytać nie śmiał. Spalono więc zarówno teczkę, ciała „zbójców”, jak i prowincjonalnego prefekta.

Orszak księcia, składający się teraz z samych konnych, bez wozów siłą rzeczy, napotkał pierwszy patrol armii Arkach w dwa dni po opuszczeniu Luan. Dwie dziewczyny z mieczami, na koniach, zastąpiły im drogę. Prawdą więc było, że tam baby wojują.

Kilkunastoletnia raptem dziewczyna obciągnęła skórzaną spódniczkę na udach, by nie dawać zbyt niepoważnej perspektywy wrażym żołnierzom.

– Stój! Kto idzie? – krzyknęła.

– Toż my jedziemy – odkrzyknął Zaan – nie idziemy, moja pani.

– Dam ja ci krotochwile, pacanie. – Urwała nagle, widząc sto kusz w rękach stu żołnierzy. – No, kto tam? – Zagryzła wargi. – Przecież grzecznie pytam.

– Książę Sirius, syn Wielkiego Księcia Oriona, z poselstwem.

– O, żesz ty. Jest jeszcze jakiś gwiazdozbiór, którego nie wymieniłeś?

– My z Królestwa Troy. A tam imiona władców od gwiazd wzięte.

– Ha! – krzyknęła. – A u nas to od krów, co? – Usiłowała zakpić, ale nie jej było mierzyć się z Zaanem.

– Cóż, współczuć tylko. Ale to nie wasza chyba wina, pani?

– Kpisz?

– Gdzieżbym śmiał.

Żołnierze chichotali, zasłaniając usta kułakami. Żołnierz była coraz bardziej wściekła.

– I myślisz, że cię zaraz do naszej królowej zaprowadzę, co?

– Hm. Nie sądzę, żeby wasza królowa tu „zaraz” w krzakach na nas czekała. Więc pokornie pojedziemy dalej.

– Gadanie! – rozsierdziła się zupełnie. – Pewnie grabić przyjechaliście. Mów prawdę! Co?