Pierwsze zaczęły szczekać psy, na długo zanim wjechała między drewniane zabudowania. Potem rozwrzeszczały się dzieci. Na końcu kilka kobiet pojawiło się w oknach. Widać obcy nie zaglądali tu często. Achaja wybrała największą chałupę, położoną trochę na uboczu, najwyraźniej należącą do jednego z bogatszych gospodarzy. Zsiadła z konia i podeszła do płotu.
– Panie! – krzyknęła.
Drzwi otworzyły się prawie natychmiast. Widać i ta rodzina obserwowała zza okien niecodziennego przybysza. Ukazał się w nich rosły góral w lśniąco białej koszuli i dość upapranych portkach.
– Jakiego pana chcecie tu najść, a?
– No… To pan jest gospodarzem?
– Ja gospodarz. – Skinął energicznie głową. – Ale jaki ze mnie pan? Jeszcze czego.
– A parobka potrzebujecie? – Achaja zmieniła formę.
– Parobczaki zawsze potrzebne. Jeno czy zdatne i co chco za robotę? – Chłop potarł brodę. – A wiela ich masz?
Achaja uśmiechnęła się. Najwyraźniej brał ją za pośrednika.
– Nie zrozumieliście mnie. Ja się chcę do pracy nająć.
– Tu?
– Tu.
– Łoj, żesz ty… A na co mnie dziewka? Córkę mam, żonę mam, to chałupę obrobio. A i zieńciowe pomagajo.
– Silna jestem.
– Że z wojska cie wypuścili? – Popatrzył na jej strój. – Mieczem robić nie to samo, co cepem, mała. Oj, bidne wy, dziewuchy z wojska. Najpierw służyć trza dziesięć lat, a potem dają kuso sakiewkę i radź se jedna z drugo sama. Bidne wy, zaprawdę. Jak domu ni ma, rodzicieli ni ma, to co wy poczniecie? Pracy ni ma, ni ma i zarobku. A jaki kawaler zechce żołnierza brać, żeby mu w łożnicy rozkazywała? I co we wianie wniesiecie? Ot, kapotę wojskowo i pludry… i kunia. Ale wasz kuń do kawaleryji jeno zdatny, w górach zara się zziaja, na nic on tu! Ani do wozu przyprząc, ani do pługa. – Machnął ręką. – Aż tu dojechałaś za praco? Gdzie indziej też cie nie chcieli? Niczym się na służbie nie wyróżniłaś, co? To i morgów odprawy nie dali. Eeeee… Co by i mogli dać, jeno by się spekulanty upasły, toć sama na spłachetku i tak byś nie gospodarzyła, czym? Gołymi rękami?
– Nie byłam w wojsku – przerwała jego przydługą wypowiedź. Nie było sensu tłumaczyć, że tak właściwie to była, ale nie w tym, które chłop miał na myśli. – Silna jestem! Weźcie mnie, co?
– Eeeee… Na co mi baba? Chodź, zjedz coś, przenocuj w stodole i jutro jedź dalej.
Z chałupy wyszła jego żona. Stara już, ale jeszcze silna.
– Ty co? Chora jesteś? – Wskazała na ogoloną głowę Achai. – Mór jakiś?
– Nie.
– A na twarzy co masz? – Przejechała sobie palcem po policzkach w tych miejscach, gdzie dziewczyna miała tatuaż.
Achaja skrzywiła się, zrezygnowana.
– Byłam kurwą! – Odwróciła się i przerzuciła wodze nad głową konia. – A na tyłku mam jeszcze lepsze. Byłam też niewolnicą.
– O, żesz ty… – Chłop złapał się za głowę.
Achaja wskoczyła na konia i już miała ruszać, kiedy baba krzyknęła za nią:
– Stój. A zsiadajże!
Zawahała się. Potem posłusznie zeskoczyła z powrotem na ziemię i podeszła do płotu. Gospodyni otworzyła jej furtkę.
– No chodźże, chodź.
– Tera do uczciwej roboty chce się brać – sarknął chłop. – A przedtem co?
– Cichaj, stary! Nie słyszałeś? Pewnie zmusili, z tymi, co w niewoli wszystko przecie można uczynić.
– Ty ją chcesz pod dach? Ją?
– Cichaj, stary. – Nawet nie patrzyła na męża. – Silna? To drzewa narąb. – Wskazała siekierę zawieszoną na gwoździu i kilka sporych pniaków.
Achaja uwiązała konia i podeszła bliżej. Bez wysiłku zarzuciła sobie na ramię największy bal i swobodnie rzuciła pod ścianę, obok siekiery.
– O, żesz ty – jęknął chłop. – O, żesz ty!
Dziewczyna chwyciła siekierę i zaczęła rąbać. Nie miała o tym pojęcia, ale waliła tak mocno, że wióry latały po całym podwórzu.
– Ty! Stój! Stój! Siekierę złamiesz! – krzyknął chłop. I dodał pod adresem żony: – Nic nie umie.
– Ale silna jak wół. Prawdę gadała.
– Eeeeeee…
– Dobra! Chodźże tu dziecko. – Gospodyni skinęła na nią palcem. – Tu, do chałupy.
Widać stary nie miał nic do gadania. Achaja weszła do niezbyt wielkiego, ale stosunkowo jasnego wnętrza. Wszystkie sprzęty, tkaniny, ba, cały dom przecież, musiały zostać wykonane siłami miejscowych, a pewnie samego gospodarza i jego rodziny. Dziewczyna nigdy nie była w chłopskiej chałupie.
– No – powiedziała gospodyni. – Rozdziewajże się, dziecko, bo mi się zgrzejesz.
– Nie, nie… ja…
– Gór nie znasz, mała. Zara cię niemoc weźmie.
– Nie, ja… Ja nie mam nic pod spodem. – Dotknęła swojej kurtki.
– O, żesz ty! – Gospodarz pacnął się dłonią w czoło. – Widziałaś?
– Cichaj, stary. Co, nawet koszuli nie masz? Zara ci dam coś od córci.
Zaczęła grzebać w skrzyni pod ścianą. Ale nie trwało to długo. Chyba nikt tutaj nie miał wielkiej ilości rzeczy.
– No to rozdziewaj się, dziecko, a ty stary, odwracajże się… aaaaaa… abo i nie. Staryś już, to se patrzaj. Chociaż se pikne rzeczy obaczysz. Tyle twego.
Achaja wzięła głębszy oddech i ściągnęła kurtkę. Stary patrzył, a oczy robiły mu się coraz większe. A niech tam. Przypomniała sobie występ Harmeen w karczmie. Ściągnęła spodnie. Stary o mało nie zemdlał. Włożyła szeroką koszulę do kolan i wzorzystą spódnicę, którą rzuciła jej gospodyni.
– Głodnaś? – Zakrzątnęła się przy kuchni. – Póki ciepło, będziesz spała na sianie, w stodole, potem się obaczy. A bacz na parobczaków, by który nie wychędożył w nocy, po śpicy. Pilnować musisz i… i zawiąż sobie jaką chustkę na głowie. Nie może być, żeby kobieta tak po wsi chodziła. Tfu!
– No. – Achaja, ubrana w spódnicę, nareszcie wydała się gospodarzowi prawdziwą dziewczyną. – Za robotę dwa brązowe co każde dziesięć dni dostaniesz. No i jadło, i spanie, ma się rozumieć. Ale robota to u mnie grunt!
Wieczorem reszta licznej rodziny i parobkowie wrócili z pola. Na nich Achaja, już w miejscowym stroju i w chustce na głowie, nie zrobiła tak piorunującego wrażenia. Najbliższe dni sprawiły, że dość ją polubili. Nie umiała co prawda kompletnie niczego (poza noszeniem wody ze studni), ale jej siła i upór potrafiły zjednać sobie szacunek ludzi od dziecka żyjących wyłącznie z ciężkiej pracy. Jej było wszystko jedno. Każda praca, którą jej przeznaczono, wydawała się lekka w porównaniu z tym, czego doświadczyła przy budowie cesarskiej drogi. „Ty, przynieś drewna – wołano, a zaraz potem: – Bogowie! Nie całe drzewo naraz! Zarwiesz się przecież!” Albo: „Przyprowadź krowę, bo wlazła w szkodę – a zaraz potem: – O matko! Uciekajcie! Uciekaj, kto żyw!”
Wpadka z bykiem, którego przyciągnęła za rogi pod sam płot, nauczyła ją pewnej powściągliwości. Na szczęście byk był jeszcze młody. Posiniaczył ją tylko. W polu natomiast praca była nawet nie tyle ciężka, co nużąca. Ale cokolwiek by to było, w żaden sposób nie dało się porównać z rozłupywaniem litej skały od świtu do nocy. Nie mówiąc o tym, że zawsze w środku dnia córka gospodarza przynosiła im jedzenie. Rano jedli byle co, potem w polu zupę i kaszę, a potem, wieczorem, obfitą i ciepłą kolację. Jak przy takim trybie życia można było stracić choć trochę energii? Achaja po prostu się nie męczyła, wprawiając tym w zdziwienie wszystkich, którzy pracowali razem z nią. Ale najgorsze było to, że po wykonaniu ciężkich prac w polu, kiedy parobkowie wlekli się noga za nogą do domu, Achaja potrafiła na przykład lekko podbiec na szczyt wzgórza przy drodze, tylko po to, żeby zobaczyć, dlaczego jedno drzewo ma jaśniejsze igły od wszystkich wokół. Zdumienie wzrosło jeszcze, kiedy odkryto, że noc w noc, kiedy wszyscy spali, wymykała się gdzieś i nikła. Kradnie? Phe, niby komu i co? Gospodarz, wysłany przez żonę na przeszpiegi, wrócił trochę nieprzytomny.