– I co? Co wyrabia?
– Nie uwierzysz, matka. – Wlazł do łóżka zupełnie zrezygnowany.
– No, mów.
– O, żesz! Bierze do ręki dwa grube kije i biega po… ścianie stodoły.
– Ech ty, stary. Wzrok nie ten. Toż po ścianie nie da się biegać! – sarkała stara. – A może ty gorzałecke próbował, co? Chuchnij!
– Mówiłem. Nie uwierzysz.
Co do chędożenia, gospodyni miała rację. Każdy z parobków próbował po kolei. Jeden był szczególnie nachalny i biedak musiał wykosztować się na objezdnego cyrulika, który wyrwał mu korzenie po wybitym zębie. Pozostali wykpili się mniejszymi stratami.
Tego życia nie dało się właściwie z niczym porównać. Kiedy na początku budziła się jeszcze, zagryzając zęby ze strachu, to potem… poczuła się naprawdę inna. Włosy odrastały jej powoli, a wraz z nimi wracało poczucie bezpieczeństwa i wolności. Stawała się zadziorna i pyskata, miała coraz więcej koleżanek, którym nie przeszkadzał tatuaż na twarzy, parobkowie uśmiechali się do niej. Chodziła na tańce – pół dnia drogi na piechotę. Ale dziewczyny ze wsi zawsze chciały, by koniecznie szła z nimi, bo chłopcy z innych wsi lubili ukryć się w lesie i postraszyć. A kiedy Achaja była w pobliżu, sami często bywali postraszeni. Na zabawach miała powodzenie, choć potrafiła się odciąć, napyskować i zażartować tak, że chłopy czerwienieli ze wstydu. Nauczyła się pić miejscową gorzałkę. Krążyły plotki, że mimo wszystko paru kawalerom udało się ją zaciągnąć na siano i od tej pory wzdychali do niej nieustannie, bo ponoć potrafiła dać to, czego miejscowe dziewki dać nie umiały. Ale kto by tam słuchał plotek parobków.
Pewnego dnia miało miejsce dziwne zdarzenie. Do wsi zawitał handlarz gołębiami. Pytał tu i tam, oferował swój towar, zupełnie tutaj niepokupny. Czegoś szukał. Najwyraźniej.
Spotkał Achaję, kiedy ta szła z pola.
– Panienko, a może gołąbka kupicie? – krzyknął. – Mam tu takie najlepsze na rosół.
– Nie. Dzięki.
– A pomoże mi panienka? – Handlarz podszedł bliżej i wyjął z kieszeni papier. – Kwit dostałem od urzędu. A ja nieczytaty i niepisaty. Nie wiem, o co chodzi.
Achaja ledwie zerknęła.
– To przecież tylko potwierdzenie opłaty myta. To nieważne. Możesz wyrzucić.
Dziękował, kłaniając się nisko.
Kiedy odeszła, opuścił wieś, nikogo już nie nagabując. Głęboko w lesie otworzył klatkę na swoim wozie i wypuścił wszystkie gołębie. Poza dwoma. Pocztowymi.
„Nieczytaty i niepisaty” człowiek bardzo sprawnie napisał dwa listy i przyczepił do nóg gołębi. Potem wypuścił i te. Wóz porzucił. Wsiadł na konia i ruszył gościńcem. Był zdumiewająco dobrym jeźdźcem jak na chłopa.
Zaan, który wracał właśnie do Troy razem z księciem Siriusem, dostał przesyłkę kurierem z punktu kontaktowego. Rozwinął malutką karteczkę.
– Aha – mruknął. – Znalazła się nasza zguba. – Uśmiechnął się i spalił karteczkę. – Bardzo dobrze. Bardzo dobrze.
Potem przyszła jesień, włosy Achai były coraz dłuższe, a potem zima… Nauczyła się jeździć na nartach, które sama sobie (no, z pewną pomocą parobków) wystrugała. Co prawda nigdy do końca nie opanowała tej sztuki, ale też nie złamała sobie przynajmniej nogi czy ręki, co paru chłopakom się przytrafiło. No, ale oni popisywali się przed nią, a ona starała się po prostu utrzymać w pionie. Nauczyła się tkać, choć z reguły, patrząc na jej dzieło, któraś z dziewcząt po pewnym czasie litowała się i mówiła: „Daj, dokończę za ciebie”. Sam gospodarz polubił ją jednak najpóźniej. Dokładnie od chwili, kiedy pokłóciła się z wójtem.
Wójt miał pecha; przyjechał w środku zimy z gminnymi papierami, świadczącymi niezbicie, że nowa stodoła wykracza poza grunt wsi, poza własność gospodarza i… w chałupie zastał jedynie Achaję. Straszny pech. Właściwie przypadkiem wyjaśnił jej cel swojej wizyty, ona zaczęła argumentować, powołując się – w miarę rozwoju dyskusji – nawet na starożytną wykładnię praw, a potem… Wójt sam był sobie winien – gdyby słuchał dziewczyny, a nie powtarzał w kółko jedno i to samo, to może nie musiałby uciekać po śniegu, może nie musiałby smagać konia tak, że sanie o mało nie roztrzaskały się o drzewa.
Achaja przez kilka dni żyła jak na wulkanie. Bała się przyznać, do czego doszło. Niestety, gospodarz właśnie wybierał się do gminy, więc cały dzień jego nieobecności przesiedziała w wymarzniętej stodole. Gdy wrócił późną nocą, zbiegli się wszyscy słuchać wieści ze świata, toć gmina to nie to, co ich zapadła wieś.
– Achaja! – krzyknął od wejścia. – Prawda to, żeś wójta nazwała parszywym knurem?
Opuściła głowę, przerażona, że ją wyrzucą.
– T… Tak… ale…
– A prawda, żeś mu napluła na buty?
– No… trochę tak… Bo on…
– Oj, masz tu dziecko gorzałecki, a napij się. – Gospodarz rozpromienił się nagle, parobkowie rozdziawili gęby.
– A prawda to, żeś go nazwała chujem złamanym?
Dziewczyna poczerwieniała i przymknęła oczy.
– Ttttttt… tak… wyszło z… rozmowy.
– Oj, napijże się jeszcze, dziecko – roześmiał się gospodarz, lejąc pełny kubek. – Patrzajta! Dziewka se z urzędowym chłopem poradziła. Tak z nimi trzeba! Jak mus to mus. Nawet jeśli to tylko wyszło z rozmowy. A powiedz, dziecko, prawda to, żeś go goniła po podwórzu, trzymiąc w ręcach jeno grabie?
– Mmmmmm… Prawda.
Gospodyni podeszła do niej z uśmiechem.
– Ach, żeby wszystkie parobki tak o nasze dobro dbali!
– A prawda to, żeś go, jak wsiadał na sanie, kopnęła w rzyć?
– Łoj – gospodyni załamała ręce. – Chodźże tu, dziecko. Słodkiego ciasta mężowi upiekłam, weźże sobie kawałek. A noga cię aby nie boli? Toż pośliznąć się mogłaś, biedactwo. Chodź tu, moja ty kochana dziewczyno. Pokaż nogę. A siniaka sobie przypadkiem nie zrobiłaś? Może okład z octu ci zrobić, kochaniutka? Nie boli cię? Palca sobie nie złamałaś? – Stara głaskała ją po głowie. – Dawaj, stary, wódki. Przecież się mogła zdenerwować, biedna. Toż nie co dzień kopie się wójta w dupę.
Od tej chwili była już „swoja”. Już nie obcy przybysz, już nie dziewczyna nie wiadomo skąd, już nie „ta, wiesz, co przyjechała zeszłego roku”. Teraz była już „nasza”, dla całej wsi. „Co? Wójt sundem straszą?”, „Nie damy naszej Achai na żaden sund! Pierwej kura czerwonego im zapuścim. Niedoczekanie! Wara!”, „No, jeszcze obaczym czyje na wierzchu!”.
Potem przyszły roztopy. Włosy Achai sięgały już połowy pleców. I przyszedł wieczór, kiedy pewien mężczyzna zapukał do drzwi jej gospodarza. Był prostym parobkiem z sąsiedniej wsi. Miał jednak ze sobą dużą butelkę wódki, rozwinął też ze szmatki spory kawał słoniny. Wedle zwyczaju gospodarz musiał go przyjąć w głównej izbie.
Zaintrygowane dziewczęta pobiegły po Achaję. Przebrały ją szybko w najlepsze rzeczy, jakie mogły zebrać między sobą, uczesały i przyprowadziły do chałupy. Gospodarz zmierzył ją poważnym wzrokiem. Przegląd musiał wypaść zadowalająco, bo uśmiechnął się lekko.
– Siadaj, dziecko. – Nalał sobie porządny kubek wódki, wypił, odkroił słoniny i zaczął żuć.
Gospodyni i dziewczyny, co były przy domu, córka, zięciowe i pomocnice skryły się w drugiej izbie, ale przy uchylonych drzwiach, w których błyszczały ich rozszerzone ciekawością oczy.