Mea wzruszyła ramionami.
– Gadanie. – Spojrzała na swoich żołnierzy. – No, co jest, suki?! Macie coś? Do dnia okupacji Syrinx będziemy tu siedzieć?
Przeszła się wśród dziewczyn i zaczęła rzucać części munduru. Achaja włożyła porządne buty z grubej skóry, sięgające nad kostkę i świetnie ją usztywniające, sznurowane z przodu – widziała coś takiego po raz pierwszy w życiu. Najpierw wkładało się grube, czarne skarpety, które potem trzeba było zrolować na niskie cholewki. Mea musiała jej pokazać, jak to się robi.
Przez cały czas dogadywała:
– Nie bój się, że nie pasuje. W wojsku są tylko dwa rozmiary mundurów: „za duży” i „za mały”. Innych nie znajdziesz.
Z pewnym trudem wciągnęła obcisłą, skórzaną spódniczkę, tak krótką, że zastanawiała się, jak w czymś takim można kucnąć czy usiąść. Ktoś pomógł jej zawiązać opaskę na piersiach, a właściwie krótki, wygodny gorset. Potem założyła skórzaną, sięgającą do pasa kurtkę. Pas, miecz długości raptem łokcia, wojskowy nóż. Plecaka nie dostała i całe szczęście. Uniknęła dźwigania rzeczy zmarłej wraz z tym, co miała tam prywatnego. Cały mundur, w przeciwieństwie do tego, który nosiła w Troy, był przystosowany do dziewczęcego ciała. Nic jej nie obcierało, nic nie ciążyło tam, gdzie nie trzeba.
– Co będzie z osłem? – spytała.
– Już nadciągają tabory – mruknęła sierżant. – Powie się kanceliście.
– A mogę chociaż napisać list?
– To ty pisać umiesz? A, szlag z tym. Nie lepiej zaczekać i samej powiedzieć, co masz do powiedzenia? Za dziesięć lat zwrócimy cię do wsi, jak nową – zażartowała. – No, dobra. – Machnęła ręką. – Takie twoje prawo. Shha! – Popchnęła dziewczynę usiłującą zawiązać swój plecak. – Biegiem do kancelisty, niech zajmie się osłem, niech weźmie papier, pióro i ten, no… psiamać, inkaust! Biegiem!
– Tak jest!
Achaja musiała się zająć koniem Goel, obciążonym teraz zaopatrzeniem pułku. Kiedy przybiegła wreszcie nieśmiała, jakby zahukana dziewczyna z kancelarii, pośpiesznie skreśliła kilka słów:
#Gospodarzu, armia mnie wzięła. Nie odwołujcie się. Racja, niestety, po ich stronie. Czuję, że już nie wrócę. Prośbę mam. Dajcie całą moją sakiewkę chłopakowi. Niech będzie gospodarzem! Bardzo tego chcę!
Starała się używać jak najprostszych słów, żeby ją zrozumieli.
Niech bierze jakąś śliczną dziewczynę i się żeni. Proszę. I powiedzcie mu, że…
Zaczęła pracowicie skreślać i zamazywać ostatnie, niedokończone zdanie. Potem podjęła znowu:
Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiliście. Za dziesięć dni chyba mam iść na bitwę. Zobaczymy jak będzie. Achaja.
Zwinęła papier i podała go małej kancelistce.
– Wiesz, do której chałupy zanieść i osła odprowadzić?
– Tak.
– No, to na koniec… Jest jeden mały problem. – Złapała uzdę konia i ruszyła za oddalającym się powoli oddziałem. – Osioł sam przez most nie przejdzie.
– O, bogowie! – Dzieweczka o mało się nie rozpłakała. – To co mam zrobić?
– Nie wiem.
ROZDZIAŁ 3
Meredith szedł wśród piasków pustyni, podpierając się kijem. Tu, właśnie tu, na skraju „morza śmierci”, na granicy Luan i Troy znajdowała się szkoła czarowników. Widział już wysoką skałę przypominającą zakapturzonego kapłana. Docierał do niego jazgot malutkiej wioski, która przycupnęła przy wąziutkim strumyku, okolonym na poły wyschniętą roślinnością. To ci właśnie chłopi utrzymywali szkołę, to ten skrawek zieleni opierał się jeszcze napierającym piaskom.
Meredith podążał cesarską drogą będącą odnogą słynnej Alei Syrinx. Nagle wszystkie jego zmysły ogarnął błysk. Przycisnął obie dłonie do oczu. Zobaczył chłopaka, który jechał tą drogą w jakimś makabrycznym wozie-nie wozie. Chłopak był sam, a jednak słuchał całej orkiestry, której dźwięki docierały do niego jakoś tak dziwnie, bez magii. Uśmiechnął się. Włożył do ust coś, co strasznie dymiło. Okropność mknęła szybko. Orkiestra grała coraz głośniej… Widzę cię, chłopcze! – chciał krzyknąć Meredith. Prawie że mógł czytać jego myśli. Potworny wóz zwolnił nieco, skręcił i zatrzymał się przy budynku. Bogowie! Widział! Widział to tak strasznie dokładnie! Chłopak dotknął stopami piasku. Przeciągnął się, zakrył czymś oczy i popatrzył na skałę, na którą patrzył właśnie Meredith. Czarownik czuł go! Widział! Mógłby wejść za nim do przestronnego budynku, który jeszcze nie istniał. Którego budowniczowie jeszcze się nie narodzili – nawet ich dziadków nie było jeszcze na świecie. Błysk sczezł nagle, pozostawiając ostatnią myśl chłopaka: „Szlag! Ktoś musiał przecież stać w tym samym miejscu co ja!”
Meredith opuścił dłonie. Potrząsnął głową i ruszył dalej. W tej okolicy widok postaci okutanych w długie płaszcze nie robił na nikim wrażenia, toteż nie zwracając niczyjej uwagi, dobrnął do kamiennego kręgu otaczającego dolinę, w której znajdowała się szkoła. Wchodząc pomiędzy wyschnięte, prawie nie dające cienia drzewa, poczuł mrowienie w stopach i dłoniach. Szkoła była osłonięta potężnym czarem chroniącym ją przed intruzami, którzy chcieliby tu okazać swą złą wolę. Każdy, kto nie był wtajemniczony, każdy, kto nie był czarownikiem, nie mógł wejść – gubił się w labiryncie drzew i skał. Czary plątały jego ścieżkę, po kilkakroć wracał do tego samego miejsca i…
Meredith nagle zdał sobie sprawę, że sam nie może trafić do wejścia, niewielkiej bramy, którą przecież widział zza drzew, odległą raptem o kilkadziesiąt kroków. Spróbował jeszcze raz. Przeszedł spory kawał w idealnej, jak mu się zdawało, linii prostej, ale brama tkwiła ciągle w tej samej pozycji. Czar nie chciał wpuścić demona do szkoły? Zaklął szpetnie. Rzucił zaklęcie trasujące, ale, oczywiście, nie zadziałało. Żadne ze skomplikowanych zaklęć nie działało w pobliżu szkoły. Dlatego właśnie starożytni mistrzowie umieścili ją na pustyni, tak, by uczniowie mogli wychodzić daleko w piaski i tam ćwiczyć… Szlag! Pozostawała mu w takim razie jedynie inteligencja.
Wrócił do wioski i przystanął przy drodze, udając, że poprawia sandały. Nie musiał czekać długo. Już po upływie jakichś dwóch modlitw zobaczył chłopca z koszem pełnym warzyw, który zmierzał w kierunku szkoły. Nic więc nie zmieniło się tu od jego czasów.
– Hej, młody adepcie magii – uśmiechnął się do chłopaka. – Za co cię tak ukarali?
Tamten odpowiedział uśmiechem:
– Za rzucanie zaklęć bez pozwolenia, panie mistrzu. Ale ja…
– Wiem, wiem, jesteś niewinny. – Meredith skrzywił się lekko. – Sam też dźwigałem taki kosz. Może nawet ten sam? Kto wie?
Chłopak podszedł bliżej, wyraźnie zadowolony, że ktoś rozumie, jak okropnie jest nieść taki ciężar w pustynnym upale.
– Cierń wbił mi się w stopę – skłamał Meredith. – Mogę się na tobie oprzeć? – Mrugnął porozumiewawczo. – Wstawię się u mistrza, żebyś tego dłużej nie dźwigał.
Chłopak uśmiechnął się szerzej.
– To dla mnie zaszczyt, panie.
Meredith oparł dłoń na jego ramieniu. Ruszył za chłopcem, udając, że kuleje. Kiedy minęli kamienny krąg, zamknął oczy. Tym razem dotarli do wejścia bez przeszkód. Czar nie był taki dobry, jak można było się spodziewać. Inteligentny demon mógł przeniknąć za bramę. Meredith kiwnął ręką chłopcu i ruszył do głównego budynku szkoły. Zignorował grubego odźwiernego i wkroczył wprost na schody prowadzące do komnaty mistrza. Pogroził kijem dwóm uczniom, którzy usiłowali zastąpić mu drogę. Potem energicznie zastukał i otworzył drzwi okute metalowymi sztabami. Czar powstrzymujący, którym były opatrzone, nie zadziałał jak zwykle. W szkole nic nie działało jak należy. Nic więc nie zmieniło się od jego czasów. Uśmiechnął się.
– Witam, mistrzu.
Draggon uniósł głowę, usiłując zasłonić rękawem kielich, który stał na stole. Nic się nie zmieniło. Draggon chlał jak wieprz i w dalszym ciągu usiłował to ukrywać – kolejna tajemnica, o której wiedzieli wszyscy.
– Witam – powiedział oschle.
Nigdy nie pałali do siebie miłością. Właściwie to nienawidzili się jak wściekłe psy. Draggon, jedyny syn bogatych rodziców, pochodzący z wielkiego miasta w Luan, zawsze był lepszy. We wszystkim. Meredith, szóste dziecko biednego chłopa z Troy, zawsze zazdrościł tamtemu właściwie wszystkiego. Ogłady, pewności siebie, pieniędzy. Draggon, kiedy studiowali razem, mógł sobie pozwolić nawet na prywatne obiady, które przyrządzała mu jakaś chłopka z pobliskiej wsi. Meredith, jak inni uczniowie, musiał się zadowalać niejadalną paciają ze wspólnego kotła. Tamtego książęta lubili od pierwszego spojrzenia, mówił wszak ich językiem. Meredith musiał przez lata pozbywać się swojego prostackiego akcentu, żeby zagościć na wielkich dworach. Draggonowi wszystko przychodziło łatwo, najtrudniejsze zaklęcia rzucał od niechcenia, dziewczyny lubiły jego wiersze, lubiły, jak się popisywał. Meredith musiał na to wszystko ciężko pracować. A do tego ten prostacki język, którego nigdy tak do końca nie mógł się pozbyć. Tamten jednak… pił. I to porządnie. Jak każdy wrażliwy człowiek z miasta, który zejdzie na tę drogę, chlał konsekwentnie, na umór, do końca, codziennie. Mała pociecha. Nawet upity do nieprzytomności potrafił więcej niż Meredith w najlepszych swoich czasach.
– Siadaj. – Draggon wskazał mu krzesło. – Słyszałem, że umarłeś. Ale wiesz… Pierwsza wiadomość o twojej śmierci przyszła jakieś trzy lata temu. A potem – wymuszony uśmiech – przyszła kolejna wiadomość, a potem jeszcze jedna, i jeszcze… Zrozumiałem, że to jakaś kolejna twoja sztuczka.