– Coś w tym jest. Nie musisz wierzyć we wszystkie wieści ze świata.
– Toteż nie wierzę. Napijesz się czegoś?
Meredith skinął głową. Tamten napełnił dwa kielichy. Sądząc po zapachu, było to najlepsze wino, jakie udało się sprowadzić z Luan. Zanim jednak Meredith zdążył umoczyć usta, Draggon opróżnił swój kielich do sucha.
– Co cię sprowadza?
– Jestem demonem. – Nie było żadnego powodu, żeby trzymać to w tajemnicy.
– Hmmm… To jak tu wszedłeś?
– Jestem sprytnym demonem. Tak nawiasem mówiąc, daruj resztę kary temu chłopakowi, który dźwiga warzywa.
Draggon napełnił swój kielich i wychylił go znowu duszkiem. Potem wzruszył ramionami.
– A tak już poważnie mówiąc – nalał sobie po raz trzeci, zanim jeszcze Meredith zdążył dopić połowę swojego – Wielki Książę Archentar przysłał list do ciebie, oraz to. – Ze skrytki pod stołem wyjął pękatą sakiewkę i rzucił na blat. – Czyste złoto, nie oszukał.
– Za co?
– Chce dowiedzieć się czegoś o swojej córce, Achai. Poszła do wojska, Luan ją złapał podczas jakieś durnowatej operacji. Potem męczyli dziewczynę, zmusili ją, żeby krzyczała coś pod oknami poselstwa. Wiesz, te świnie, politycy… Zrobili z niej niewolnicę, czy jakoś tak. Jest już nikim, do Troy nie może wrócić, niemniej ojciec chciałby wiedzieć, co z nią i tak dalej.
– Wredne Luan znowu pokazało…
– Nie wycieraj sobie ust cesarstwem Luan. Jeśli jakiś pacan posłał księżniczkę do wojska, to na pół dnia drogi wokół śmierdzi grubszą aferą i intrygą tych wspaniałych rodów z Troy. Trzeba być kretynem, żeby zrobić coś takiego własnej córce!
– Nie wycieraj sobie ust królestwem Troy. Trzeba być skurwysynem, żeby zrobić coś takiego wysoko urodzonej osobie. – Meredith opróżnił wreszcie swój kielich i postawił na stole. – Ty sam nie mogłeś mu pomóc?
– Ja? Nie znam dziewczyny. Nie wiem nawet, jak wygląda. To ty podobno ją znałeś, a nawet lubiłeś.
Meredith wzruszył ramionami.
– Co on, zwariował? Czego ja się dowiem? Napiszę mu o jakimś zamazanym obrazie? – Machnął ręką.
– A co cię to obchodzi? – spytał Draggon. – Widzę, że potrzebujesz tych pieniędzy. Archentar od lat wspiera szkołę. Nie chcę go stracić. Zrób, o co cię prosi, a list napiszę ja osobiście. I tak namieszam, że nikt nie doczyta się, o co naprawdę chodzi. No?
Mistrz szkoły wyjął fiolkę z bezbarwnym płynem.
– Co ci zależy? – Wyciągnął korek i podał fiolkę siedzącemu naprzeciw czarownikowi. – Tak ułożę list, że mu w buty pójdzie. Zrób to.
Meredith żachnął się. Potrzebował pieniędzy. To prawda. Było to jednak jawne oszustwo. Tutaj nie mógł dostrzec niczego z czasów współczesnych. Jego umysł był już nakierowany na odległą o tysiąc lat przyszłość. Achaja? Nie ma mowy. A, szlag! Wziął fiolkę i przełknął oleistą zawartość o silnym zapachu ziół. Odchylił się w krześle, usiłując powstrzymać łzy płynące z oczu.
– O, żeby cię – szepnął. – Ale mocne przyrządziłeś!
– No? Co widzisz?
Meredith nie mógł otworzyć oczu. Kręciło mu się w głowie. Tak jak przypuszczał, poprzedni błysk ściągnął go do czasów odległych o tysiąc lat. Znowu zobaczył chłopaka w wielkim budynku w pobliżu szkoły. Chłopak brał coś od mężczyzny w białym stroju. Jakiś mały przedmiot. Wzbraniał się początkowo. Potem schował tę rzecz do kieszeni. Dziwna choroba toczyła go od wewnątrz. Meredith ujrzał chłopca zagubionego na terenie szkoły, nie mógł znaleźć wyjścia z kamiennego kręgu. Wyjął z kieszeni dziwny przedmiot. Mówił coś. Ktoś mu odpowiadał. Chłopak wydostał się na czysty teren przy budynku. Śmiejący się ludzie. Głośno grająca orkiestra, mimo że wokół nie było tylu ludzi, by stworzyć orkiestrę. Obrazy bez malarza. Nie rozumiał niczego. Wspomnienia chłopca. Jakiś makabryczny, niemożliwy do zbudowania okręt, który nie płynął po wodzie, ale… bogowie! To niemożliwe! Płynął pod wodą! Pustynia, dwóch ludzi o zasłoniętych czernią oczach, którzy przybyli z daleka. Rozmowa. Obaj namawiali chłopaka do czegoś, potrafili to robić, udawali dobrych… tylko te oczy… zasłonięte czernią. To nie byli dobrzy ludzie. Mieli jakąś broń przy sobie. Straszną. Ukrytą pod dziwnymi szatami. Jeden z nich nie był człowiekiem! Bogowie! Jeden z nich nie był człowiekiem!!! To był potwór. To było monstrum. W ludzkiej postaci, ale nie człowiek. Mówił tak miłym, przyjemnym głosem. Meredith nie rozumiał słów. Jego słowa były jak melodia. Jego oczy jak czarna pustka. Jego myśli jak kłębowisko robaków. Ten drugi był człowiekiem. Łgał. Kłamał. Lawirował. Wił się jak piskorz w sieci. Dali coś chłopakowi. Przedmiot podobny do tego, który umożliwił mu opuszczenie kamiennego kręgu. Dali mu papiery. Dali mu władzę. Dali mu jakąś straszliwą broń. Kłamali, obiecywali, prawili pochlebstwa. Motali sieć jak dwa pająki. Ich języki poruszały się jak język węża. I nagle… Potwór przyznał się, że nie jest człowiekiem. Powiedział wprost, że jest potworem. Na chłopcu nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Wziął papiery, wziął broń, wziął ten dziwny przedmiot… Bam, bam, bam… Błysk przeniósł czarownika o kilkadziesiąt dni naprzód. Może więcej. Chłopak jechał tym swoim straszliwym, zaprzężonym w sto niewidzialnych koni wozem. Aleja Syrinx, jakaś boczna odnoga, droga na pustynię. Odmieciona z piasku. Droga, którą budowano tysiąc lat przed narodzeniem chłopca. Wóz-nie wóz zatrzymał się nagle. Chłopak postawił nogi na piasku. Przeciągnął się. Z tego czegoś… Meredith drgnął. Poczuł, że się dusi. Z tego czegoś wyszła Achaja. Bogowie! Za tysiąc lat! Księżniczka Achaja w spódniczce, która ledwie zakrywała jej tyłek, z czymś dymiącym w ustach, z zasłoniętymi czarnymi płytkami oczyma. Pokazywała chłopcu coś poza zasięgiem wzroku czarownika. Słyszał ich słowa. Rozmawiali o potworze. O wielu potworach. Achaja uśmiechała się. Tylko te jej zasłonięte czernią oczy… Jakiś lód w jej sercu. Coś niezrozumiałego. Wspomnienie o okręcie, który pływał pod wodą.
Błysk znowu przeniósł czarownika, gdzieś… Nie wiadomo gdzie. Znowu zobaczył Achaję. Bam, bam, bam… Krew pulsowała w skroniach czarownika. Gdzie był? Co widział? Widział Achaję w otoczeniu żołnierzy. W pobliżu były potwory. Żołnierze atakowali jakąś budowlę. Spalili, zniszczyli, unicestwili wszystko, co było w środku. Achaja rozmawiała z potworem, który udawał człowieka. Wiedziała, że to nie człowiek. Rozmawiała z nim. Achaja była martwa. A jednak… Jednocześnie żyła.
Błysk sczezł nagle, pozostawiając kompletną pustkę. Meredith ocknął się przerażony, czując, jak zimny pot spływa mu po czole.
– I co? Zobaczyłeś coś? – spytał Draggon.
– Tak. Nalej.
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Meredith wychylił swój kielich, po raz pierwszy szybciej niż mistrz szkoły.
– Co widziałeś?
– Achaję.
– No, to mamy miłą wiadomość dla tatusia. Żywą?
– Żywą. Ale… – potrząsnął głową wstrząśnięty – za tysiąc lat!
Cokolwiek by mówić o wzajemnej niechęci obu czarowników, to jednak obaj mieli zaufanie do swoich umiejętności. Draggon oniemiał.
– Może to była dziewczyna do niej podobna? Może jakiś potomek, co? Może… – Zagryzł wargi. – No dobra. Nakłamię coś w liście do księcia. Jjjjjjjj… Jak ona może żyć za tysiąc lat?
– Nie wiem.
– Przecież to niemożliwe.
– Nie wiem. Żyje jak ja. Martwa, a jednocześnie żywa. Ale to nie jest tak, jak w moim przypadku. – Meredith spojrzał na mistrza przerażony. – Coś z nią zrobili. Coś strasznego. Ożywili trupa!
– Bogowie… Jaka magia może to sprawić? Po tysiącu latach?
– To nie jest magia. To jest coś strasznego. Tam… tam… Za tysiąc lat w naszym świecie rządzić będą potwory.
– Jakie potwory? Do jasnej…
– Nie wiem. Monstra. Nieludzie. Nie wiem, jak to powiedzieć… Zwierzęta przypominające wyglądem ludzi. Potwory. Rozumiesz? Potwory!
Draggon pociągnął wprost ze dzbana.
– Bogowie… – szepnął. – Ziemcy?
Meredith potrząsnął głową.
– Jeżeli to są Ziemcy… – mruknął. – To przestań wierzyć we wszystkie bajki, jakie słyszałeś w dzieciństwie. To, co słyszałeś w najstraszniejszych opowieściach o Ziemcach, nie zawiera nawet cząstki prawdy o potworach. Oni potrafią robić żywe trupy! Oni za tysiąc lat mogą ożywić twoje ciało i sprawić, żebyś im służył. Oni mogą wszystko. Oni mogą, kurwa, sprawić, że cały cmentarz wstanie nagle i pójdzie za nich walczyć! Mogą zrobić, co zechcą. Co tylko im się przyśni! Oni potrafią zaprząc sto niewidzialnych koni do jednej karety. Oni potrafią sprawić, żeby okręt płynął pod wodą. Oni mogą latać, palić, zabijać nawet tego, kogo nie widzą. Oni mogą wszystko!
– Nie ma takich istot… – W głosie Draggona nie było jednak tej pewności, którą chciałby tam słyszeć. – Nie ma…
– Są! Zapewniam cię, że są. I uwierz mi lepiej.
Draggon ukrył twarz w dłoniach. Opanował się jednak szybko. Szarpnął za sznurek połączony z malutkim dzwonkiem ukrytym w przepierzeniu. Napisał kilka słów na kartce, przyglądał się chwilę, potem dopisał jeszcze kilka.
Meredith wyjął mu kartkę z ręki. Przeczytał wszystko, potem wziął pióro i dopisał jeszcze jedno słowo. Kiedy przestraszony lekko bibliotekarz otworzył drzwi, wręczył mu kartkę.
– I nowy dzbanek! – warknął Draggon.
Bibliotekarz musiał znać zwyczaje mistrza. Wyjął dzbanek spod szaty i postawił na stole. Potem pobiegł szukać ksiąg, które traktowały o rzeczach opisanych na kartce.