Выбрать главу

Tuż obok Achai upadła rekrut Bei. Była tak spocona, że roje komarów dosłownie rzuciły się na nią, tnąc to, co nie było osłonięte mundurem. Owady miały wielkie pole do popisu, poza twarzą mogły wybierać między jej kształtnymi udami, łydkami i dłońmi.

– Ty – szepnęła Achaja – jak masz miecz z przodu, nie padaj na twarz, idiotko! Zranisz se nogę i…

– Nie ucz jej – przerwała wykład Lanni. – Już i tak za późno.

– Jak mam… – Bei usiłowała coś powiedzieć, ale kapral przerwała jej brutalnie:

– Melduj się, głupia cipo!

– Dupa Bei melduje się na rozkaz!

– Ciszej, kretynko!

Na szczęście nikt nie zwracał na nie uwagi. Zinna kłusowała, usiłując nawiązać kontakt z innymi plutonami, sierżant Mea ustalała, gdzie są pozostałe drużyny.

– No, baby – Mayfed przysunęła się cicho. – Po łyczku?

Wyjęła z plecaka mały bukłak i przełknęła wielki haust.

– Oż, kurde… dawaj! Dawaj!

Każda ze starych dostała przynajmniej po łyku. Shha miętoliła coś w dłoni, potem założyła sznurek na szyję.

– Ty… Co to jest, do kurwy nędzy?

– Amulet. – Dziewczyna spłoszyła się wyraźnie.

– Ta jak coś powie… – Mayfed wzruszyła ramionami. – Toż amulet tylko przeciw czarom, idiotko!

– Nic się nie bój – mruknęła Lanni. – Już ją zaraz jakiś luański chłopak będzie chciał czarować. Patrz, jaka śliczna dupa.

Roześmiały się cicho.

– Choć głupia jak but – dodała Mayfed. – Ale chłopakom to nie przeszkadza.

– A ty co masz?

Chloe otworzyła dłoń, którą dotykała właśnie własnego czoła.

– Kurzą łapkę. Na szczęście.

– O, żesz ty! – Mayfed tylko pokręciła głową. – Przytułek dla głupich dup, a nie armia, normalnie.

– Ty – pociągnęła nosem Zarrakh – możesz mnie też tym dotknąć?

Chloe wyciągnęła rękę.

– I mnie – mruknęła Lanni, jakby wbrew sobie.

– I mnie – szepnęła Achaja, usiłując uniknąć wzroku Mayfed.

Usłyszały tętent pojedynczego konia.

– No dobra, dziewczyny. – Lanni spojrzała na cztery rekrutki. – Kaisha, Hommerth, Bei, Menne… Trzymać teraz tyłki ściśnięte jak szlag! Jak która popuści ze strachu, to nas koleżanki z innych plutonów zabiją śmiechem. Ale wcześniej spiorę was po ryjach, że rodzona matka nie pozna!

Zinna zatrzymała konia tuż przed nimi. Nie widać było już nawet śladu zdenerwowania, które odbijało się na jej twarzy wcześniej. I to chyba było jeszcze gorsze.

– Dobra, żołnierze – powiedziała spokojnie. – Przerwali szlak w kilku miejscach, obok siebie, więc nie taki znowu problem. Tyle że zajęli faktorię przy grobli. I my… – zająknęła się – mamy ją odzyskać. Ale póki co… Służba rozpoznania i zaopatrzenia twierdzi, że wali na nas drugi mieszany gwardyjski korpus cesarskich sił Luan. – Zinna zacięła się na chwilę. – Szlak już nie jest nasz. Ale też nie będzie ich. Tam za nami – wskazała kierunek skąd przyszły – korytem strumienia posuwa się nasze wojsko zmierzające do faktorii. Nie możemy przepuścić jakichkolwiek zagonów przeciwnika, które mogłyby przerwać nasz marsz. No – Zinna obejrzała się za siebie. – Gdyby doszło do rozproszenia… Koncentracja przy faktorii, a jak nie, to walcie na Strath, po drodze coś znajdziecie. I trzymać się swoich plutonów, żołnierze!

Zinna uderzyła piętami boki konia, ruszając do następnej drużyny. Mea tylko pokręciła głową. Za to Lanni nie mogła sobie darować.

– Widziałyście, jak pognała? – Uniosła głowę, usiłując dojrzeć coś między drzewami. – Są jakieś sto kroków stąd.

– Kto? – wyrwało się Kaishy.

– Luańczycy – odpowiedziała Lanni odruchowo, potem dopiero zdała sobie sprawę, że mówi do rekruta. – Stul pysk, dupo!

– Kurde, nieźle – mruknęła Shha. – Widziałyście, jak szeroko rozstawili drużyny? Rzucili nas na pożarcie.

– Na opóźnienie. Ma któraś jeszcze wódę?

– O, żesz, szlag! – Mayfed przysunęła się do Chloe. – Masz jeszcze tę kurzą łapkę? Dotknij mnie! No, dotknij mnie szybko!

– Zamknijcie się wreszcie! – warknęła wściekle sierżant Mea. – Kusze ładuj!

Wszystkie wyjęły swoją broń. Achaja oglądała się trwożliwie na cztery nowe dziewczyny, czy przypadkiem nie wsadzą jej od razu strzały w tyłek, ale radziły sobie lepiej od niej. Sama załadowała, napinając sznur ręką, starała się trzymać broń skierowaną do góry, pamiętając przynajmniej to, czego w przeciągu jednego dnia nauczyła ją Zinna.

– Dupa Kaisha melduje się z zapytaniem – szepnęła jedna z rekrutek.

– Stul pysk. – Mea rozglądała się uważnie. Słychać było jedynie cichy szum wiatru. Jeśli przeciwnik był blisko, krył swoje zamiary. – Dobra, chować się za drzewami. Jak się pokażą, strzelać na trzydzieści kroków, póki możecie, potem dzirytami. Jasne?

Wszystkie skinęły głowami. Cztery młode nie bardzo wiedziały, o co chodzi.

– I… – Mea potrząsnęła głową – jak mi się która cofnie… W rodzinnym grobowcu odnajdę!

Rozeszły się, usiłując wyszukać jakiejś kryjówki w promieniu kilkunastu kroków. Achaja przypadła za rozłożystym drzewem. Oparła się o konar, obserwując pole przed sobą. Wiosenne słońce wędrowało coraz wyżej, opromieniając swym ciepłem cały las. Słychać było odgłosy ptaków, jakiegoś dzięcioła, kukułkę, brzęczenie owadów. Komary, mimo tak wczesnej pory cięły dość mocno, wokół rzeki niby mokro, niemniej to było dziwne. W górach podobno nigdy nie pojawiały się przed pierwszym zmrokiem. Może wojna je podniecała? Aaaaa… Kilka kroków po lewej stała Shha, dalej Lanni. Po prawej miała Kaishę i sierżant Meę. Innych nie mogła dostrzec. Napotkała wzrok rekruta stojącego najbliżej, uśmiechnęła się lekko. Lanni miała rację. Tamta nie otrzymała od losu swojej szansy. Stała ukryta za drzewem dużo grubszym niż to, za którym przypadła Achaja, ale… Jej drzewo, strzeliste jak szlag, nie miało żadnych konarów. A niby co w takim razie miało zatrzymać konnych? Silna wola przetrwania? Lekki wiatr wzmógł się nagle, a potem przycichł znowu.

Dopiero wtedy usłyszała stłumiony ściółką odgłos kopyt. Są! Poczuła, jak dreszcze przebiegają przez plecy. No, ładnie. Stała jak idiotka z kuszą, z której nie potrafiła za bardzo strzelać, z dzirytem, który kilka dni temu miała po raz pierwszy w ręku, i z mieczem w pochwie, tak krótkim, że równie dobrze mogłaby się posługiwać rzeźnickim nożem.

Pierwszego konnego zauważyła w chwilę później. Miał wspaniałego konia, hełm z pióropuszem, błyszczące nagolenice. Olbrzymia kusza piechoty, którą trzymał w ręku, zdawała się potwierdzać słowa Zinny, że oni niczego nie zrozumieli. Chłopak był bardzo przystojny, o ile mogła zauważyć z tej odległości. Jechał powoli, rozglądając się, ale niezbyt uważnie. Za nim pojawili się inni. Kilku miało lance, kilku kusze. Naprawdę niczego nie zrozumieli, ale… Usłyszała miarowy krok pieszych. Kurwa!!! To znaczyło więc słowo „mieszany” w nazwie wrogiego korpusu? Piechota? No, to żegnajcie ptaszki, kwiatki, drzewka i inna żywioło, która znajduje się wokół. Szlag, szlag, szlag! Bogowie! Ile to jest trzydzieści kroków? Jak to zmierzyć na oko? Postanowiła strzelać dopiero, kiedy zrobią to inne, bardziej doświadczone dziewczyny.

Pierwsza posłała swoją strzałę Kaisha, zaraz potem Achaja, bo była nastawiona, żeby rąbnąć jako druga. Obydwie nie trafiły. Shha za to strzeliła precyzyjnie, zwalając z konia chłopca, który tak spodobał się Achai. Lanni zastrzeliła drugiego. Mea trafiła w jakiegoś konia. Rozgardiasz w szeregach przeciwnika trwał krótką chwilę. Jazda zawahała się, nie wiedząc: cofnąć się czy szarżować. Ktoś krzyczał głośno. Achaja przeładowała swoją kuszę, znowu napinając ręką. Strzeliła. Nie trafiła. Luańczycy zaczęli szarżować. Pod górę, bez rozpędu. Szło im powoli. Stracili pięciu jeźdźców na jakichś piętnastu krokach. Bogowie, dziewczyny strzelały świetnie. Achaja napięła po raz trzeci i po raz trzeci nie trafiła. Kaisha napięła po raz drugi i, szczęściara, trafiła faceta, który jechał wprost na nią, wywijając mieczem. Zwalił się z konia, powodując bałagan w linii przeciwnika. Choć właściwie trudno było mówić o linii. Jeźdźcy manewrowali między drzewami, wielu z nich od razu odrzuciło lance i kusze, wyciągając miecze. Jakiś kawalerzysta zawisł na gałęzi drzewa, za którym kryła się Mea. Ta podskoczyła, by dobić, dostała mieczem w ramię, skórzana kurtka zaczerwieniła się nagle. Dziewczyna upadła, zwijając się jak trafiony dzik. Jeden z tych, którzy mieli jeszcze długą broń, przyszpilił ją lancą do ziemi.

Achaja odrzuciła swoją kuszę i kołczan. Zsunęła z ramion plecak i chwyciła dziryt. Luańczycy atakowali małymi grupami. Psiamać! Za dużo jak na jednego żołnierza Arkach! Wysunęła się zza pnia i wbiła dziryt w bok przejeżdżającego konia. Cofnęła się, słysząc chrapanie, zmylony krok i upadek jeźdźca. Inny zaatakował ją mieczem, ale nie miał szans wśród gałęzi. Ukryła się za konarem i dźgnęła go mocno, czując, jak drzewce drży w jej dłoni. Runął na ziemię, łamiąc jej broń… Kurwa! Gdzie ta piechota? Słyszała jakieś krzyki, komendy… Jak blisko? Kątem oka zobaczyła, jak dwóch jeźdźców atakuje Kaishę. Jeden naparł na nią koniem, a kiedy wyciągnęła dziryt w jego kierunku, wstrzymał się, dając drugiemu okazję do zarąbania jej mieczem. Dziewczyna nawet nie jęknęła. Nie wiedziała, że ginie. Naprawdę szczęściara.