Выбрать главу

Achaja wyszarpnęła miecz i schowała się pod najgrubszym konarem. W samą porę. Ostrze następnego kawalerzysty wbiło się weń i uwięzło. I tak nie miała możliwości, żeby go sięgnąć. Czym? Z boku podjechał drugi, też nie miał lancy na szczęście. Wywijał mieczem jak pacan, licząc na to, że dziewczyna straci nerwy i zacznie uciekać. Siedząc na koniu, mógł jej najwyżej napluć na buty w tej gęstwinie. Nie mógł mieć pojęcia, że nadzieja na utratę nerwów przez Achaję była raczej bezprzedmiotowa.

Zobaczyła, jak Hommerth biegnie w jej kierunku, uciekając przed kawalerzystą uzbrojonym w lancę. Tamten nie mógł jechać szybko, nie mógł manewrować skutecznie między drzewami tak, żeby nie zawadzać drzewcem o gałęzie. Dziewczyna, choć w strachu, biegła dość sprytnie, klucząc, przez co traciła dystans, ale też nie pozwalała mu na nagły skok. Widząc koleżankę pod drzewem, zatrzymała się jednak. Wymierzyła z kuszy i strzeliła, by chwilę później paść przebita lancą na wylot. O kurwa! Żeby tylko tak nie krzyczała!… Pocisk z kuszy wbił się w nogę idioty machającego mieczem i zwalił go z konia. Achaja zaryzykowała trochę, wysunęła się spod gałęzi i dobiła go prostym sztychem. Gdzie ta pierdolona piechota? Ile ma jeszcze czasu? Zerknęła na klęczącą Hommerth, która wyjąc, zaciskała dłonie na sterczącej jej z brzucha lancy. Głupia dupa! Myślała, że ratuje jej życie, czy co? Poświęciła się? Czy odpaliła ze strachu, bezmyślnie, tak jak ją nauczono, widząc dwóch nowych wrogów przed sobą?

Usłyszała tętent kopyt, krzyki i… wyraźny tupot nóg. Piechota! No szlag, za dużo tego! Achaja przeturlała się dosłownie pod kopytami konia i runęła do ucieczki. Biegła tak szybko, że wiatr w uszach głuszył wszelkie odgłosy. Po chwili jednak zaczęła kluczyć. Dwóch jeźdźców wypadło na nią z boku. Rzuciła się na ziemię, odbiła, dwa kroki, wbiegła na pień drzewa, salto, na ziemię, na plecy i leżąc, szerokim płaskim zamachem walnęła mieczem w nogę konia. Jeździec przefrunął nad szyją padającego wierzchowca. Drugi zgłupiał na chwilę. Achaja lewą ręką wyszarpnęła nóż i rozorała mu udo, odbijając jednocześnie mieczem jego cios. Przeturlała się znowu. On już nie liczył się jako przeciwnik, zaczęła więc biec znowu, byleby tylko uciec przed piechotą. Zobaczyła jakichś ludzi, skręciła odruchowo, ale to tylko pluton „B” cofał się pod naporem jazdy. Chwila, i została od nich oddzielona przez kilku kawalerzystów. Na szczęście pognali w tamtą stronę, widząc przed sobą jeszcze jakieś zorganizowane wojsko. Miała więc czas wybrać najbardziej gęste drzewo i wspiąć się na nie, na sam chwiejący się wierzchołek, zanim nie dotarła tu pierwsza fala luańskiej piechoty.

Z góry widziała niewiele. Sama zasłonięta, nie mogła też patrzeć. Słyszała za to wszystko bardzo wyraźnie. Komendy, krzyki, wrzask jakiejś mordowanej dziewczyny. Potem znowu odgłosy przegrupowania, marsz, miażdżenie suchych gałęzi, tętent jazdy. Coraz ciszej i ciszej. A potem znowu wrzaski, tyle że już odległe, od strony koryta wyschniętego strumienia, którędy posuwały się główne siły Arkach. Doszli! Ale chyba nikt nie podejrzewał, że kompania czy dwie zatrzymają taką siłę. A szlag z nimi! Achaja ostrożnie zsunęła się z drzewa. I gdzie ma iść teraz? W stronę odgłosów bitwy? Jeśli pojawi się za plecami przeciwnika, to po niej… tak czy tak. Więc w lewo czy w prawo? Przecież druga fala piechoty nie będzie się posuwała śladami poprzedniej, nie miałoby to sensu.

Ruszyła w stronę stanowisk swojej drużyny, w stronę, skąd uciekała przed chwilą. To wydało jej się najbardziej rozsądne. Oczywiście mogła napotkać jakichś maruderów, czy hieny wojenne, ale miała nadzieję, że sobie z nimi poradzi, w przeciwieństwie do drugiej fali piechoty, która mogła w każdej chwili nadciągnąć z boku.

Napotkała kilka koni bez jeźdźców, pałętających się po lesie. Kilka trupów kawalerzystów, a potem dwie martwe dziewczyny, których nie znała, martwego oficerskiego wierzchowca Arkach i… ranną Zinnę.

Kucnęła przy pani porucznik, patrząc w jej coraz bardziej błyszczące, niezbyt przytomne oczy. Dostała w brzuch, ale mieczem, nie lancą, nic nie utkwiło w środku, nic się nie wywaliło na wierzch. Rozpięła jej kurtkę; nie miała własnego plecaka, więc wyjęła opatrunek z juków martwego konia.

– Co… co się… stało? – Zinna odzyskała przynajmniej część przytomności.

– Jadłaś coś? – Achaja opatrywała ją niezbyt umiejętnie.

– Nic… nic nie jadłam… – Zinna nie mogła zogniskować wzroku.

– To masz szansę.

– Pi… Piłam wódkę.

– No, to masz wielką szansę. – Uśmiechnęła się lekko. – Jesteś mądrą dziewczynką.

Skończyła mocowanie opaski. Podniosła Zinnę bez wysiłku i zarzuciła sobie na plecy. Ruszyła szybko, chcąc oddalić się z niebezpiecznego rejonu. Napotykała coraz więcej trupów. Luańskich i nie tylko. Usiłowała rozpoznać twarze, ale nie chciała się zatrzymywać i odwracać leżących. Zatrzymał ją dopiero głośny okrzyk.

– Hej, patrz! Achajka też żyje! – To była Lanni.

– No. – Shha siedziała pod drzewem, nerwowo bawiąc się nożem. – Nawet porucznik przyniosła.

Obok siedziały jeszcze Mayfed, Zarrakh, Chloe, jakaś skulona dziewczyna z twarzą wtuloną we własne kolana i jeszcze dwóch żołnierzy z ich plutonu, ale z innej drużyny. Achaja położyła Zinnę pod drzewem.

– Jak wam się udało? – Uśmiechnęła się do Lanni. Myślała przecież, że wszystkie nie żyją.

– To nie było „wymiatanie”, tylko luańska czołówka. Kto miał rozum, to wdrapał się na drzewo, zanim nadciągnęła piechota.

– Na ich oczach?

– A czemu nie – roześmiała się Shha. – Trupy niewiele widzą.

Lanni uciszyła ją ruchem ręki.

– To ty miałaś pecha, bo się kilku naraz skupiło przy tobie. Jak uciekałaś, my już wszystkie siedziałyśmy na drzewach. Ale ich jazda, wiesz, byle się przebić i popędzić dalej. Jak przyszła piechota, już wszystkie byłyśmy ukryte wysoko, wysoko. Ale… Widziałam cię z góry. Już myślałam, że po tobie.

– Też wlazłam na drzewo. Tylko dalej.

– A tych dwóch, co cię goniło?

– Pojęcia nie mam. Jednego raniłam nożem, drugi spadł z konia, jak mu złamałam nogę. Dalej nie wiem, bo zwiewałam.

– Mówiłam, że z niej żołnierz – mruknęła Shha.

– A co z resztą?

– Mea zginęła na samym początku.

– Wiem, widziałam.

– Tak samo Kaisha, Hommerth i Menne. Mówiłam, nie miały szans.

– A Bei?

– Jest tutaj. – Shha chwyciła za włosy dziewczynę, która siedziała obok, i uniosła jej głowę. Zobaczyły zapłakaną i pokrwawioną twarz Bei. – Żywa oślica. Choć trochę poryczana.

– Przestań – włączyła się Mayfed. – Wlazłam na drzewo i widziałam wszystko jak na dłoni. Ta głupia dupa została na dole, a jak przyszła piechota zarobiła w mordę, ale niczym ostrym. Rękojeścią, czy jak? A oni szybciej, szybciej. Przeszli. Tylko dwóch zostało, żeby dobić, cha, cha, „dobić”. Ocknęła się, jak już ją rozkraczyli, wokół pełno ścierwograbców, maruderzy z piechoty jeszcze się pałętają, myślę: już po niej. A ta zamiast tradycyjnie wierzgać i krzyczeć, zadarła kiecę i sama zaprasza. Oczy mi wyszły na wierzch. Jednemu odgryzła, co miał najcenniejszego, a drugiemu odciachała nożem! Myślałam, że spadnę z gałęzi z wrażenia!

– A maruderzy i hieny?

– Shha była szybsza niż resztki maruderów. Potem Lanni się zsunęła z drzewa i przyszły te dwie. – Wskazała na dziewczyny z innej drużyny. – Maruderzy teraz tam leżą. Możesz se zobaczyć.

– No – potrząsnęła głową Chloe. – Jatka. Szkoda żeście tak z jazdą nie walczyły, koleżanki.

– Zamknij się, kurde! – warknęła Lanni. – Co miałyśmy zrobić? Dać się wysiec? A ty sama to co? Tak waliłaś po pniu do góry, że się bałam, że do nieba wleziesz. Na szczęście drzewo się skończyło w samą porę.

– No! – przytaknęła Shha. – A Achajka to co? Szkolona w armii Troy, przyłożyła całemu plutonowi w namiocie zanim jej deską nie uciszyłam. A też spierniczała, aż się kurzyło. Bo inaczej śmierć, kurza twarz. I w dodatku niepotrzebna.

– To ty mi deską przywaliłaś? – spytała Achaja.

– Noooo… Eeeeeee… – Shha obejrzała się, czy ma zabezpieczoną drogę ucieczki.

– Kapralu! – Zinna ocknęła się nagle i popatrzyła trochę przytomniejszym wzrokiem. – Raport!

– Tak jest, pani porucznik! – Lanni wyprężyła się nagle na baczność. – Kapral Lanni melduje drużynę… eeeee… pluton „C” pierwszej kompanii batalionu Zulu w trzecim pułku pierwszej dywizji górskiej! Stan trzydzieści trzy! Obecnych… – wzrokiem szybko przeliczyła dziewczyny – dziewięć!

– Co… co z resztą?

– Melduję, że drużyna po naszej prawej wycofała się z plutonem „B”. Stan nieznany! Drużyna po naszej lewej dostała wciry. Znaczy… Melduję, że poniosła straty na pewno w liczbie trzech, dwie są, los pozostałych nieznany – uznane za zaginione w akcji! Drużyna sierżant Me… Mmmm… Stan mojej drużyny: siedem! Cztery zabite, w tym sierżant Mea! Melduję, że zgodnie z regulaminem objęłam dowództwo!

Zinna nie zwróciła uwagi na ten nie do końca przepisowy raport. Chciała unieść się na łokciach, ale zaraz opadła z jękiem.

– D… dobrze… – wysapała wreszcie. – Spróbujcie odnaleźć… punkt koncentracji… Do faktorii… albo… spróbujcie szkodzić przeciwnikowi… – umilkła, dysząc ciężko. – Albo… zróbcie cokolwiek… – Czuła, że zaraz znowu straci przytomność. – Mianuję was sierżantem! – Oczy wywróciły jej się, ukazując białka.