– Tak jest! – krzyknęła Lanni, potem nachyliła się nad Zinną. – O, żesz ty… Martwa?
– Nie – mruknęła Achaja. – Ma szansę z tego wyjść, ale trzeba by ją donieść gdzieś… no… do kogoś… ja wiem?…
– No – Lanni odwróciła się do dziewczyn z innej drużyny. – Wy dwie! Odniesiecie panią porucznik do… no… musi być gdzieś jakiś medyk. Tam ją zaniesiecie!
– Niby, kurde, gdzie?
– Do miejsca, gdzie jest medyk.
– Ale gdzie? – Obie wstały, wkurzone coraz bardziej.
– Macie go znaleźć! To rozkaz. – Lanni, marszcząc brwi, szukała jeszcze innych argumentów. Wreszcie wymyśliła. – No! I mianuję cię kapralem! – ryknęła do wyższej z dziewczyn.
– O, żesz ty… Lanni, dupa ci się z głową pomyliła? Dlaczego, psiamać, właśnie my?
– Bo nie będę rozbijać własnej drużyny! Dostałam rozkaz.
– Kurde, jaki?
– Sama nie wiem – wyrwało się świeżo upieczonej sierżant. – No, brać ją i marsz! – ryknęła nagle, przypominając sobie metody Mei. – Reszta zbierać się, dupy, ja wam pokażę!
Shha patrzyła zszokowana. Zarrakh, Mayfed i Chloe podniosły się co prawda, ale zerkały na siebie i pukały się w czoła. Bei płakała jak przedtem, skulona pod drzewem. Achaja stała z tyłu, więc nie musiała niczego robić. Lanni opanowała się jednak. Patrząc jak te dwie, klnąc do żywego, podnoszą panią porucznik, straciła rezon i zapytała potulnie:
– Kurde, co robimy?
– Toż masz rozkazy – warknęła Shha.
– No, szlag, jakie?
– No… Do faktorii, albo szkodzić, albo… mamy robić cokolwiek.
Achaja podeszła do trupa kawalerzysty leżącego pod drzewem. Podniosła jego długi miecz i zawinęła nim lekko. Obszukała ciało, ale nie miał przy sobie sztyletu. Trudno, musiał jej wystarczyć szeroki, wojskowy nóż.
– No to… – powiedziała, wracając do żołnierzy – chodźmy na Kupiecki Szlak.
– Po co?
– No, albo dojdziemy do faktorii, albo im zaszkodzimy, przecież tam całe ich wojsko musi się poruszać, albo no… zrobimy cokolwiek.
– Chcesz walczyć z całym ich wojskiem? – spytała Lanni.
– Toż wojsko po lasach się ugania. Tam tabory, służby. Zobaczymy.
Lanni wzruszyła ramionami. Patrzyła na pozostałe dziewczyny, ale żadna nie miała lepszego pomysłu. Prawdę powiedziawszy, nie miały żadnego pomysłu.
– No to… dobra. Tylko, szlag, nie hałasować.
Shha podniosła Bei. Nawet otarła jej twarz jakąś szmatką. Mayfed ruszyła pierwsza. Zarrakh z kpiącym uśmiechem wskazała drogę Lanni, że niby jej miejsce za szarżą. Chloe klęła wulgarnie. Jej rude warkoczyki podskakiwały przy każdym kroku, co zdawało się wprawiać ją w jeszcze większą wściekłość. Potok słów płynący nieprzerwanie z jej ust nie oszczędzał nikogo – dostało się kretynom z dowództwa, Bei, za to, że się potykała, królowej, która była głupsza niż osioł, kupcom, za to, że ośmielili się pożądać Kupieckiego Szlaku, Luańczykom za to, że byli Luańczykami, Achai za to, że chciała iść do drogi, Lanni za to, że nie wiedziała czego chce, Zarrakh za to, że miała na imię Zarrakh… Jedynie Shhy się nie dostało. Dziewczyna może i była głupia, ale dzierżyła w dłoni gruby kij i po jej zmrużonych oczach widać było, że przyłoży Chloe, jeśli ta ośmieli się tylko ją tknąć.
Słońce stało wysoko, wiatr ucichł zupełnie. W lesie zaczynało się robić gorąco. Na szczęście nie był to ten duszny upał, którego Achaja doświadczała na drogach Luan. Górskie powietrze zawsze zachowywało choć jakiś cień rześkości. Miała wrażenie, że czuje zapach róż rosnących pod jej oknem pałacu w Troy. Ale nie, to tylko kępki trawy, podściółka, jakieś zioła i skąpe krzewy. O mało nie wypadła na drogę, kiedy drzewa rozstąpiły się nagle.
– Stój – syknęła Shha. Sama upadła na ziemię i podpełzła do ostatnich przed szlakiem krzewów. – Chyba spokój.
– Chyba?!!! – Lanni splunęła na ziemię. – To ma być raport?
– Nic, psiamać, nie widzę!
Wybiegły na drogę, rozglądając się wokół.
– Pusto.
– A gdzie faktoria?
– Tam. – Lanni podniosła rękę, wskazując w prawo. – Idziemy?
– To rozkaz czy pytanie? – Chloe wyjęła swój miecz i ruszyła we wskazanym kierunku. Po chwili jednak przypadła do najbliższego drzewa. – Coś jedzie!
Achaja przyskoczyła do niej. Istotnie, słychać było turkot kół ciężkich wozów podskakujących na kamieniach.
– Widzicie te skały przy drodze? – szepnęła. – Tam na nich zaczekamy.
Podbiegły kilkadziesiąt kroków. Bei została w tyle, ale otrząsnęła się jakoś i mimo ciągle załzawionych oczu dogoniła je, kiedy kryły się w cieniu wielkich kamieni zwężających drogę w tym miejscu.
– Trzy. – Shha wychyliła się i zaraz schowała. – Bez eskorty.
– No, tośmy w czepku urodzone – mruknęła Mayfed.
– Będzie bez strachu, rozkaz wykonamy i jeszcze się zasłużymy.
Roześmiały się cicho. „Wielkie” zwycięstwo armii Arkach! Trzy, psiamać, wozy z zaopatrzeniem. Wyskoczyły z kryjówki, kiedy pierwszy wóz wjeżdżał między skały. Shha zabiła woźnicę, Mayfed strzeliła do tego na drugim wozie. Strzała utkwiła mu w piersi, odchyliła do tyłu, ale tak, że nie puścił lejców. Konie wrąbały się w pierwszy wóz, tworząc zator. Trzeci woźnica zeskoczył z kozła i, wrzeszcząc ze strachu, pobiegł w las. Nie goniły go, bo i po co.
– Aleśmy dały popalić armii Luan! – mruknęła Chloe.
– Teraz to chyba cesarz sam się ubije ze sromoty.
– Co na wozach? – warknęła Lanni.
– Owies dla koni. – Zarrakh, która wskoczyła na osłoniętą płótnem pakę, przebijała mieczem worki. – Podpalimy?
– Po co podpalać? – spytała Achaja. – Zróbmy zator przy skałach, to się nie przedostaną przez jakieś trzy modlitwy.
– No!
Zatoru jednak nie udało się zrobić. Konie nie chciały ciągnąć, mając zatarasowaną drogę, a po ich wypięciu, same dziewczyny nie były w stanie nasunąć na siebie ciężkich wozów. Przewróciły więc jeden i usiłowały podpalić, ale owies, choć suchy, płonąć nie chciał. Miały właśnie znosić gałęzie na podpałkę dla wozu, kiedy znowu rozległ się tętent.
– Chodu!
– Spokojnie – Achaja narzuciła na siebie płaszcz woźnicy, kryjąc swój mundur. Szybko zawiązała na głowie chustę, żeby nie było widać jej regulaminowej fryzury. – Najwyżej dziesięciu – oceniła na słuch.
– I dziesięciu wystarczy na drodze.
– Ukryjcie się pod płótnem na wozie. I kusze w pogotowiu. – Przeciągnęła palcem po swoim tatuażu na policzkach. – Przecież nikt z nich nie będzie podejrzewał, że żołnierz Arkach może mieć coś takiego na twarzy.
Posłuchały jej. W ostatniej chwili. Achaja natomiast, widząc obcych kawalerzystów, zaczęła krzyczeć:
– Panie! Panie dowódco, ratunku! Ratunkuuuuuu!!!
– Co? – Czternastoosobowy oddział zatrzymał się przy nieudolnie zrobionej barykadzie z wozów. Dowódca, ledwie dziesiętnik, nie wyglądał na mędrca. – Co tu? Gadaj, ladacznico!
– Napadły nas! Napadły! Panie, ratuj! Nie daj zginąć biednej kurwie!
Prostytutki musiały być częstym i zwykłym widokiem w armii Luan. Nikt nie okazał zdziwienia. Dowódca spytał tylko:
– A czemu ciebie nie zasiekły suki, co?
– Taka babska solidarność. Napluły jeno, ale już sobie twarz wytarłam.
– A gdzie one teraz? Co?
Achaja tylko na to czekała.
– Tam! – krzyknęła, wyciągając rękę. – Tam, za wami stoją!
Wszyscy odwrócili głowy. Wszyscy jak jeden mąż. Lanni, Mayfed, Zarrakh, Shha i Chloe wystrzeliły, zabijając z tej odległości po jednym żołnierzu każda. Bei nie trafiła, albo nie strzelała w ogóle. Dziewczyny wypadły z wozu, ale Achaja miała już w ręku swój zdobyczny, kawaleryjski miecz i zasiekła dwóch, zanim reszta przyszła jej z pomocą. Kawalerzyści dopiero teraz zaczęli zbierać się do walki. Achaja załatwiła następnego. Shha palnęła konia mieczem i dźgnęła nożem wyrzuconego z siodła jeźdźca. Lanni i Mayfed dopadły po jednym. Zarrakh rzuciła nożem, trafiając w szyję następnego. Achaja doskoczyła, tnąc tego, który zawracał swojego wierzchowca. Bei, chwiejąc się na nogach, dopiero teraz zlazła z wozu, uklękła i wymierzyła z kuszy. Strzeliła, zagryzając wargi do krwi, jej strzała trafiła ostatniego w ramię, zachwiał się, Shha runęła do przodu, chwytając uzdę, Mayfed dokończyła go mieczem. Bei tymczasem podpełzła na pobocze i zwymiotowała, opierając się na rękach.
– Nooo… – Chloe potrząsnęła głową. – Żesz wasze macie takie…
– No, co? – Lanni otarła pot z czoła. – Zeszczała się któraś?
– Z Bei chyba wylatuje i z tyłu, i z przodu – roześmiała się Shha.
– Fajnie, co? – Zarrakh rozmasowała nadgarstek. – Już myślałam, że nas zobaczą.
– No. – Mayfed przeciągnęła się, szczękając jednak lekko zębami. – Teraz nasz sierżant to chyba chorążym zostanie. Albo i porucznikiem.
– Żesz ty… A kto tak drżał na wozie, aż się wszystko trzęsło? Myślałam, że spudłuję!
– Fakt – mruknęła Shha. – Kurde! – Nadstawiła ucha.
– No, ale teraz to chyba piechota!
Pozostałe bezskutecznie usiłowały dosłyszeć cokolwiek. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do nich stłumiony odgłos wielu stóp. Shha musiała mieć niesamowity słuch.
– Chodu! – szepnęła Lanni.
Nikomu nie trzeba było powtarzać dwa razy. Dziewczyny runęły do lasu, kryjąc się za drzewami. Nawet Bei podniosła się szybko. Pośliznęła na własnych rzygowinach i runęła w skąpą trawę. Potem na czworakach dotarła do najbliższego krzaka.