– Co przy faktorii? Która tam była ostatnia?
– Pewnie ja – odezwała się ta niska, piegowata. Miała na imię, zdaje się, Sharkhe. – A tam jest kiepsko. Odbiłyśmy faktorię, a potem nas zepchnęli. Chyba teraz jest ciężko, jeśli w ogóle jest.
Lanni rozejrzała się odruchowo w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej wydać rozkaz. Ale niestety. Była najwyższa stopniem. Zerknęła na Achaję, bo dziewczyna jako księżniczka powinna przynajmniej liznąć taktyki, ale ta przewidująco odwróciła wzrok.
– No, żesz, szlag! No to na faktorię, dupy! Zobaczymy co i jak. – Zaklęła wulgarnie. – Do lasu! Bo inaczej nas chwycą.
Poganiała swój nowy oddział, aż wszystkie dziewczyny skryły się między drzewami. Nie była to jednak zwarta jednostka, dobrze uzbrojona, część żołnierzy była ranna, część, mówiąc delikatnie, w nie najlepszym stanie z innych przyczyn. Przedzierały się przez las powoli, z pewnym trudem, torując drogę słabszym koleżankom. Na szczęście nie musiały iść daleko. Odgłosy bitwy, stłumione jeszcze przez drzewa i rodzący się znowu wiatr, były wyraźne. Lanni wysłała zawiadowców, potem zrobiła przegląd oddziału i ze skwaszoną miną wróciła do swojej drużyny.
– Łącznie z nami prawie pięćdziesiąt osób – mruknęła. – A siła mniejsza niż normalny pluton.
– Nie gadaj tyle – wzruszyła ramionami Chloe. – I tak po nas. A po co masz umierać zdyszana?
– Co?
– Spokojnie – mruknęła Shha. – Chloe wylewa na nas swoje jady. Po tym, jak ją ten chłopak rzucił zeszłej zimy.
– Stul pysk!
– Co? Nie wychędożył cię, zanim armia przygarnęła? Twój pech.
– Ty zdziro!
– Patrz, jeszcze się rumieni! Ja swojemu dałam na czas. – Shha prychnęła jak kocica. – I przynajmniej wiem, jak to jest.
– Przestańcie! – Lanni w porę odepchnęła dziewczyny od siebie, zanim doszło do bijatyki.
– Dziewica! – syknęła jeszcze Shha. – Normalnie, dziewica, no.
Na szczęście powrót zwiadowców powstrzymał dalszą kłótnię. Obie dziewczyny były zgonione, jakby przebiegły dłuższy dystans.
– Jest bitwa! – wydyszała starsza. – Odepchnęli naszych od faktorii. Cały pułk się cofa od Kupieckiego Szlaku do strumienia. Tam jest przecinka, ale… już zajęta przez luańską jazdę. Wezmą w kleszcze i do wieczora będzie koniec.
– A, psiamać, bardziej dokładnie? – warknęła Lanni.
– Bardziej dokładnie? – Piegowata podrapała się w sam czubek nosa. – No… Będzie z naszymi koniec za jakieś… sześćdziesiąt modlitw.
Lanni załamała ręce. Rozejrzała się wokół, ale znikąd nie przyszła pomoc.
– Ty, Achaja! Księżniczka, psiamać, strategię znasz! Co niby mamy robić?
– Nie wiem.
– No, żesz ty. Nie wygłupiaj się.
– Nie wiem. Do kurwy nędzy, nie wiem!
Lanni zagryzła wargi, żeby nie kląć głośno. Po raz któryś z kolei rozejrzała się wokół, jakby spośród gęstych drzew miało przyjść natchnienie. Napięcie umysłowe musiało być duże, bo odruchowo włożyła palec do ust i przygryzła lekko. Rozwiązanie jednak nie chciało pojawić się samo. Na szczęście Shha nie pozwoliła im tu spędzić reszty dnia.
– E! Sierżant, kurza twoja twarz! Ja sobie życzę, żeby nareszcie zaczęto mną dowodzić!
– Noooo…
– Melduję, że nie zrozumiałam rozkazu! – Shha wyprężyła się służbiście.
– No, tego… – Lanni wyjęła palec z ust i zmarszczyła brwi. – No! Do przodu idziemy. O!
– Tak jest! Oddziaaaaaaał… Naprzód marsz!
– Tylko cicho – jęknęła Achaja.
Żołnierze zaczęły przedzierać się przez gęste zarośla. Teren obniżał się, schodziły z grzbietu zalesionego wzgórza. Poniżej powinna być przecinka, która łączyła bardziej płaski teren wokół faktorii z korytem wyschniętego strumienia, tamtędy pułk posuwał się rano. Ale nie. Wcześniej natknęły się na szeroką polanę o brzegach ocienionych gęstymi krzewami. Polana dotykała przesieki; poniżej, od strony faktorii, dochodziły wyraźnie odgłosy bitwy. Tuż przed nimi jednak stała luańska jazda, sądząc po gorączkowych rozkazach oficerów, gotująca się do ataku.
– Szlag! – Lanni przypadła w kępie gęstego listowia. – Zaraz nas zobaczą.
– Nie o nas teraz myślą. – Machnęła ręką Mayfed.
– Trzeba by zejść lasem do faktorii, jeśli mamy pomóc naszym.
Achaja potrząsnęła głową.
– Naszym nie pomożemy, a oddział rozsmarują nam na jakichś pięćdziesięciu krokach otwartej przestrzeni.
Znalazła nieoczekiwanego sojusznika. Chloe położyła jej rękę na ramieniu i warknęła na Lanni:
– Przynajmniej raz jej posłuchaj, oślico!
– Ty co? Żeby nic nie robić?
– Czy ja mówię, że nic? – Achaja potrząsnęła głową. – Ta jazda zaraz wejdzie w naszych jak w masło. Ich zatrzymajmy.
– O, żesz ty. Pluton piechoty na jazdę? Głowa ci się z dupą pomyliła???
Achaja zaklęła brzydko.
– No pewnie, że ich nie zwyciężymy. I nie ma potrzeby. Oni zaraz ruszą, a póki co, przed atakiem byle gówno pomiesza im szyki. Ile jeszcze mamy kusz? – Zerknęła po koleżankach. Miały wszystkie z jej drużyny poza nią samą; zrobiło jej się wstyd, że porzuciła swoją wtedy pod drzewem, teraz przydałaby się komuś, kto lepiej strzela. Lanni, Shha, Chloe, Zarrakh, Mayfed, nawet Bei – sześć kusz.
– Dobra, robimy tak. Wy strzelicie naraz, wszystkie do jednego człowieka.
– Co? Co ty bredzisz?
– Załatwcie setnika. Wiem, że daleko jak szlag, ale któraś z sześciu może trafi. Niech zgłupieją. Wyślą patrol, albo uderzą większą siłą. Ale tu wokół to nie wzgórze, gdzieśmy poprzednio walczyły. Same wykroty, krzaki i niskie drzewa – konnica skapieje na dwudziestu krokach.
– A jak na nas nie uderzą?
– Nie puszczą natarcia, nie wiedząc, jakie siły mają pod swoim bokiem. W najgorszym wypadku zrobimy zamieszanie i opóźnimy ich choć trochę.
Lanni tym razem nie wahała się długo.
– Dobra! Skąd mamy strzelać?
– A wyjdźcie nawet na polanę. Przecież nic wam nie zrobią, bo zanim się zorientują, już będziecie z powrotem w krzakach.
– No to jazda. – Lanni wyjęła swoją kuszę ze specjalnych uchwytów pasa przerzuconego przez plecy i, opierając o ziemię, nacisnęła dźwignię napinającą cięciwę. – Shha, Chloe, Zarrakh, Mayfed, Bei, psie wasze matki, słyszałyście?
Sześć dziewczyn szybko uporało się ze swoją bronią. Chwilę później ruszyły do przodu, wyłaniając się z krzaków na brzegu polany. Setnik siedział nieruchomo na koniu jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kroków dalej. Wrednie trudny strzał dla lekkiej broni Arkach… Ale nie dla sześciu strzelców naraz. Tu zadziałał odkryty wiele set lat później rachunek prawdopodobieństwa. Z sześciu bełtów dwa ugodziły oficera: jeden w nogę (lub w konia tuż przy nodze – z tej odległości trudno było dostrzec), drugi pod pachę i ten zwalił go z siodła, pozbawiając oddział dowództwa. Z czterech pozostałych strzał jedna wbiła się w szyję wierzchowca stojącego z tyłu chorążego, sprawiając, że wspaniały sztandar runął na ziemię; trzy inne, jak to mówią, „wzięli Bogowie”. Dziewczyny cofnęły się szybko. Mistrzowie w strzelaniu, Dahmeryjczycy, zabiliby je pewnie śmiechem, widząc tę partaninę. Ale cel został osiągnięty. Jeźdźcy zaczęli krzyczeć, konie skłębiły się, rozrywając szyk, kilkunastu kawalerzystów, niewiele myśląc, pognało w zarośla, chcąc zarąbać wrogów, zanim uciekną głębiej w las. Kiedy ich konie ugrzęzły w krzakach, nie mogąc się ruszyć ni w przód, ni w tył, dziewczyny z oddziału zabiły jeźdźców. Większość z nich nie odrzuciła nawet swoich lanc – broni, która w gąszczu gałęzi sprawiała tylko tyle, że żołnierz, który ją trzymał, od razu sam wyłączał sobie z walki prawą dłoń – po prostu nie mógł nią ruszyć, kiedy długie drzewce więzło w gęstych chaszczach. Piorunujące, łatwe zwycięstwo. Tyle tylko, że reszta kawalerzystów nie była jednak tak głupia, jak wydawało się Achai.
Na rozległej polanie rozległy się ostre gwizdy dziesiętników, wprowadzające jaki taki ład w pomieszane szeregi. Było pewne, że jazda nie uderzy teraz na pułk walczący przy faktorii (cel ataku został więc częściowo osiągnięty), ale też było pewne i to, że kawalerzyści nie rzucą się do samobójczego ataku na dziewczyny ukryte w „nieprzejezdnym” terenie. Gwizdom dziesiętników odpowiedziały inne gwizdy od strony przecinki i na polanie pojawiła się luańska ciężka piechota. Niewielki oddział… Setka zaledwie.
– O, kurwa! – jęknęła Lanni. – Spieprzamy?
– Nieeeee – potrząsnęła głową Achaja. – Niby co ci fachowcy od długich pik i tarcz mogą nam tu zrobić? A póki tu jesteśmy, jazda nie ruszy na nasz pułk.
– Podpalą las!
– Eeeeeeee… Zanim się porządnie zajmie, miną całe lata. Tyle że… Jeśli ich dowódca jest mądry i potrafi ryzykować, to ustawi swoich ludzi w linię i pod ich osłoną jazda ruszy na naszych. A nas wytłuką w trzy modlitwy lekkie posiłki. Jeśli to kretyn z regulaminem zamiast umysłu, albo taki, co chce się odznaczyć, mordując głupie baby, to zrobi rozpoznanie bojem i uderzy na nas w lesie.
– O, bogowie! – jęknęła Chloe. – Mądry się trafił!
Piechota ustawiała się w linię, równając wielkie tarcze jedna do drugiej. Bezużyteczne piki położono na trawie – wszak żadna wroga jazda im tu nie zagrażała. A potem… Piechota wyjęła miecze i ruszyła do przodu.
– Kretyn! Kretyn! – wrzasnęła Lanni. – Hurraaaaaaa! Idiota!
Achaja klęknęła na ziemi.