– Słuchaj – Bei wytrzeszczyła oczy – regulamin zabrania ładowania o brzuch więcej niż trzy razy! A i trzy tylko w wyjątkowych wypadkach.
– Bo jego twórcy nie rozbijali skał gołymi rękami przez parę lat. – Achaja podała jej naciągniętą broń. – No już, spokojnie.
Kolejny żołnierz upadł ze strzałą w szyi, Chloe i Shha również zaczęły strzelać, choć wolniej. Luańczycy widząc, że walka przedłuża się i może być rozstrzygnięta na ich niekorzyść, ruszyli do ataku. Tym razem powoli, precyzyjnie wybierając miejsca, gdzie koncentrowali większe grupy.
– Spieprzamy! – Achaja kopnęła Bei, zrzucając ją z drzewa. Sama zeskoczyła lekko, podniosła tamtą za kołnierz i pociągnęła do tyłu. Reszta dziewczyn również zaczęła się cofać. Coraz szybciej.
– No, kurwa – Lanni po raz setny chyba tego dnia rozejrzała się wokół. – Bo zaraz to się przerodzi w paniczną ucieczkę.
Shha zatrzymała się, ładując kuszę z powrotem na plecy.
– Stać, dupy! – wrzasnęła. – Kontratak, świnie! – Zaczęła łapać uciekające dziewczyny i zawracać, kopiąc i klnąc. – Inaczej do ojca i matki pójdzie list, że was usiekli jak żeście zwiewały! Kontratak!
Udało jej się zgromadzić wokół siebie kilka żołnierzy. Klnąc, sama rzuciła się do przodu. Achaja skoczyła za nią, parując cios luańskiego piechociarza. Tuż za nią, o dziwo, była Bei. Wywijała mieczem jak cepem, obsypując ich uciętymi gałązkami.
– Au! – wrzasnęła Shha.
Achaja kopnęła w kolano atakującego ją żołnierza, wytrąciła mu miecz i dziabnęła od dołu, błyskawicznie zmieniając kierunek ciosu.
– Dzięki! – Shha macała swój brzuch i wyżej. – Widziałaś, co chciał mi zrobić?
– Dobra, tylko kurtkę ci rozciął. – Achaja sparowała następny cios i ostro ruszyła do przodu. – Piersi masz całe.
Luańczycy zaczęli się cofać. Dziewczyny skoczyły na nich, odepchnęły kilkanaście kroków, aż do miejsca, gdzie krzaki przed polaną były rzadsze.
– Atak! Atak! – wył jakiś podoficer. Musiał być bardzo odważnym człowiekiem. Ruszył sam, znowu w gęstwinę, ciągnąc za sobą kolegów. Nowy impet wrogów stępił, a chwilę później rozsypał kontratak dziewczyn. Shha doskoczyła do podoficera, mimo że był od niej wyższy o głowę i stał na pewnym, równym miejscu. Achaja podłożyła jej nogę i przewróciła, ratując przed ucięciem głowy. Sama odbiła jego miecz, chwyciła koleżankę za kołnierz i pociągnęła w tył, bo zostały już same. Dopadło ją kilku żołnierzy, ale Zarrakh, Mayfed i Bei osadziły ich, strzelając z kusz.
– Zbierać się, dupy! Stać! – wrzeszczała z tyłu Lanni. – Kontratak! Kontratak!
– Kurwa, co za bezsensowna wojna! – Jakaś dziewczyna, skulona pod drzewem, płakała obejmując głowę rękami.
Achaja, Shha, Zarrakh, Mayfed i Bei cofały się pod naporem mających przewagę liczebną Luańczyków. Na szczęście Lanni udało się zebrać kilka dziewczyn i uderzyła z boku, odciążając im skrzydło. Shha chwyciła nagle leżącą na ziemi grubą gałąź.
– No, to niech ojciec wie, że ma fajną córkę! – Trzymając gałąź w poprzek, rzuciła się z rozpędu na żołnierzy, przewracając kilku z nich. Już, już mieli ją zarąbać, ale Achaja skoczyła parując ciosy, a Mayfed zdarła z siebie kurtkę i zarzuciła na głowę tego, który atakował z drugiej strony.
– Ty głupia cipo! – wrzasnęła, cudem unikając ciosu świszczącego miecza.
Shha, zdziwiona faktem, że jeszcze żyje, gramoliła się powoli, a Lanni wykorzystała szansę, jaką dało jej zamieszanie w szeregu przeciwnika.
– Do przodu! Do przodu, suki! Atakować!
Rozerwały ich szyk, z rozpędu wypadły na polanę wśród uciekających żołnierzy wrogiej piechoty.
– Bogowie! – Zarrakh upadła na kolana. Paniczna ucieczka nielicznych Luańczyków nie mogła zdezorganizować ich jazdy, która szykowała się właśnie do krótkiej szarży, widząc wreszcie przeciwnika jak na dłoni. Z tyłu, daleko za nimi, w lesie rozległy się gwizdki luańskiej lekkiej piechoty, która spieszyła na ratunek kolegom.
Achaja spojrzała w bok. Kilkanaście zziajanych dziewczyn stało na skraju polany. Z przodu jazda, z tyłu świeża piechota.
– O mamo, jak ja się strasznie boję! – wyrwało się którejś.
– No, dziewczyny, fajnie było.
– Kurde, będą znowu gwałcić, czy zabiją od razu?
– Dobra. Zna któraś jakąś modlitwę, czy co?
– Mógłby mnie ktoś zabić? – spytała ta z połamanymi rękami. – No szybciej, siostry, zaraz ruszą!
Achaja zagryzła wargi, Bei znowu beczała, Chloe wyjęła (cwana suka) schowany pod kurtką mały bukłak i uchlewała się tak szybko, jak tylko mogła, Mayfed miała minę w stylu „a nie mówiłam”, Lanni stała z otwartymi ustami. A potem…
Potem z tyłu rozległy się wrzaski i… najpiękniejsze słowa, jakie słyszały w życiu:
– Psiekrwie! Do przodu, suki! Pluton „A” drugiej kompanii, korkować drogę! Pluton „B” na flankę, oślice! Batalioooon… Naprzód marsz!
– Drugi pułk. – Lanni zamknęła wreszcie usta. – Drugi pułk, dziewczyny. Cały batalion na nas wali!
– Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!!! – zaczęła wyć Bei. – Chodźcie! Pomożemy im!
– Siedź na dupie! – Achaja zgasiła jej zapał.
Za plecami jazdy spośród drzew wyłonił się inny batalion. Dziewczyny w idealnych liniach atakujące z dzirytami na sztorc. Luańska jazda skłębiła się, a kiedy trzeci batalion wychynął zza drzew ocieniających przesiekę po ich lewej, zaczęła się wycofywać.
– Kurwa, kurwa, kurwa… Ale jaja! – Zarrakh potrząsała głową. – Niech mnie któraś uszczypnie i powie głośno, że ciągle żyję!
– Żyjesz, Zarrakh – mruknęła Mayfed.
Chloe oderwała na chwilę bukłak od ust, ale zaraz zaczęła pić znowu. Potem przewróciła się na plecy. Bei nie wytrzymała napięcia i runęła do lasu, skąd dochodziły krzyki, kiedy batalion drugiego pułku wykańczał lekkie luańskie posiłki.
Nie musiały długo czekać. Za ich plecami dosłownie kilka modlitw później pokazały się pierwsze dziewczyny z dzirytami. Potem oficerska świta na koniach z panią pułkownik i panią major na czele.
– Naprzód, do przecinki! Kapitanie, psiakrew, niech pani kompania zablokuje dostęp od lewej!
Pani major, którą Achaja poznała wtedy przy pechowym moście, gdzie przenosiła osła, podjechała do nich i zeskoczyła z konia.
– To wyście powstrzymały jazdę?
– Nieeeee… to nie my… – Lanni z wrażenia zapomniała o regulaminowym meldowaniu.
– Nie o to pytam. Czy dzięki wam jazda nie uderzyła na naszych? Zresztą… – machnęła ręką. – Kto tu dowodzi?
– Melduje się sierżant Lanni, pani major! – przypomniała sobie formułę dziewczyna.
– Dlaczego twoi żołnierze są… hm… tylko częściowo ubrani? – Wskazała na te stojące z tyłu. Przy okazji spojrzała na naszywki kaprala u żołnierz, która przedstawiła się jako „sierżant”, ale była doświadczona i wiedziała, co może się zdarzyć w bitwie.
– Melduję, że moja drużyna odbiła czterdziestu jeńców i sformowałyśmy pluton!
– Klęknij przede mną, mała. – Major wyjęła miecz.
Lanni uklękła posłusznie.
– Mianuję cię chorążym… A, gówno! – Pani oficer nagle zmieniła zdanie. – Mianuję cię porucznikiem armii Arkach! Służ dzielnie!
– Tak jest!!! – Lanni zaszkliły się oczy.
– Wstań, dziecko. Młoda jeszcze jesteś, ale wiem, że sobie poradzisz. Dziękuję ci. To była wspaniała akcja.
– Pani major – Lanni przełknęła ślinę. – Koleżanki pomogły.
– I to właśnie cechuje dobrego oficera. Ludzie mają ci pomagać, a nie szkodzić. Jeśli dalej będziesz potrafiła tak postępować, żeby koleżanki ci pomagały, to szybko zostaniesz kapitanem. Ile masz lat, dziecko?
– Siedemnaście, proszę pani!
– No to będziesz, być może, najmłodszym kapitanem w naszej armii – roześmiała się nagle. – A na pewno jesteś najmłodszym porucznikiem, dziecko… O, przepraszam, za to „dziecko”, pani porucznik.
– Tak jest!
– No. A które się wyróżniły? – Pani major spojrzała na dziewczyny wokół.
– Wszystkie!
Roześmiała się znowu.
– A które najbardziej?
Lanni zagryzła wargi. Nie mogła powstrzymać łez, które spływały jej po policzkach.
– Mhm. Achaja i Shha? – Zabrzmiało to jak pytanie. – Shha!
– Słucham, pani major. – Żołnierz wyprężyła się służbiście.
– Ile masz lat?
– Też siedemnaście, proszę pani!
– Achaja, a ty?
– Chyba osiemnaście, proszę pani, ale to nie jest za dokładne wyliczenie! – Dziewczyna, w przeciwieństwie do koleżanek, wiedziała, że w takiej sytuacji może sobie pozwolić na odstępstwo od regulaminu. – Stara ze mnie baba i ona – wskazała palcem Shhę – ze mnie kpi z tego powodu – naskarżyła.
Pani major pokiwała głową.
– Ach, to ty. – Musiała również przypomnieć sobie spotkanie przy moście. Podeszła bliżej i objęła dziewczynę ramieniem. – Widzę, służysz wiernie… naszemu wspólnemu krajowi.
– Dziękuję, że pani powiedziała „naszemu wspólnemu”, proszę pani.
Uśmiechnęły się do siebie. Czas, niestety, wzywał. Pani oficer wskoczyła na konia.
– Fajne masz dziewczyny, Lanni – powiedziała. – Mianuj jedną sierżantem, drugą kapralem. Sama wiesz najlepiej, co której dać. Potem zbierzcie swoich rannych i idźcie do wyschniętego strumienia. Tam nasza jazda. Jakby kto szedł za wami, to ich kawaleria rozsmaruje na drodze. Raptem z pięćset kroków was dzieli. Poruczniku…
– Tak jest!!!
– Wykonać.
– Rozkaz!
Uderzyła konia piętami i pogalopowała do swojego oddziału. Lanni siadła na trawie i zaczęła płakać. Chloe ocknęła się właśnie z pijackiego snu i wyszeptała: