– Bo widzisz, Ziemcy z upadku podnieśli się silniejsi niż kiedykolwiek. Wy z nienaturalnym wzrostem nie poradzicie sobie, bo na to za wcześnie.
– Jesteś brutalnie szczery, sądzę.
– Owszem. Mówię szczerze o tym, na co ty i tak nie masz żadnego wpływu. Nie przeszkodzisz mi w moich zamysłach, więc tobie szczerze mówię, jak jest. A ja po prostu szeptałem pewnemu człowiekowi do uszka, jak spał, pewne idee, pewne rozwiązania. On, śniąc, słuchał mnie. Potrzebowałem państwa, które jest odcięte od wszystkich, gdzie honoru nie ma ani tradycji. I znalazłem takie. Królestwo Chorych Ludzi. I szeptałem do uszka po nocy pewnemu człowiekowi, jak się odlewa mocną stal, jak się robi ognisty proch. A on słuchał. On śnił. Za dnia eksperymentował. I stworzył broń, o jakiej temu światu się nie śniło, pierwszy muszkiet. Długo potem, kiedy już oni umieli robić muszkiety, poszedłem do jego najgorszego wroga, do największego konkurenta i szeptałem mu do uszka, co to jest karabin…
– Co to jest karabin? – spytał Meredith.
– Taka mordercza maszyna, której tu jeszcze nie powinno być. To jest takie straszne, metalowe bydlę, które sprawia, że niemowlę bez mała może zabić rycerza. Na to nie jesteście przygotowani. Ale i ja ryzykuję strasznie, toż nie upadek wam ziszczam, a wzrost. Ale… zobaczymy jeszcze, czyje będzie na wierzchu.
– A mnie jakie zadanie przeznaczyłeś? Jaką zbrodnię mam popełnić?
– No, co wy? To z was człowiek mądry, który dobrze wie, że nic nie mogę mu zrobić. Ja mam was nakłaniać do zbrodni? Nigdy! Nigdy w życiu! Toż człowiek inteligentny zbrodni nigdy nie popełni, jeśli nie będzie przekonany o jej słuszności. Ja wam już dawniej powiedziałem. Ja nie sług szukam. Ja szukam tych, co się ze mną zgodzą. Zrozumieliście intencje boskie, wtedy w ciemnicy Zakonu, to wam pomogłem tą ciemnicę opuścić. Tylko dlatego, że bez przymusu, po dobrej woli żeście się ze mną zgodzili.
– I teraz, sądzisz, że również się z tobą zgodzę?
– Owszem.
– Co mam zrobić?
Chłopak zbliżył się i spojrzał czarownikowi prosto w oczy.
– Chcę… żebyś wykonał wolę twojego Boga – powiedział cicho.
– Co? Co? Cooooo???
– Chcę, żebyś wykonał wolę twojego Boga – powtórzył chłopak poważnie. – Coście tacy zaskoczeni? – Szybko powrócił do poprzedniego, uniżonego tonu. – Do zła was namawiam? Nie. Do dobra. Ja chcę tylko, żebyście wypełnili wolę waszego dobrego Boga!
– Jak to? – Zaskoczony czarownik ledwie zdołał wykrztusić te słowa.
– Ano tak. Wasz Bóg wysłał was z konkretnym zadaniem. Mieliście się zmierzyć z czarownikiem Zakonu. I ja chcę, żebyście to zrobili.
– Mam… mam się znowu udać na wyspę Zakonu?
– O nie. Ja proponuję bardziej uczciwy układ. Spotkacie się z nim na własnym terenie. Tym razem to wy będziecie mieli sojuszników i możnych protektorów.
– Ale w tym wszystkim będzie ukryty twój plan?
– Oczywiście. Ale czy w tamtym rozkazie nie był ukryty boski plan? Był. A jaki? A taki, żeście dwa lata w ciemnicy siedzieli, a uniknęliście śmierci tylko dzięki mnie. Ale idźmy jeszcze dalej. Czyż boskie zamiary mogą się zmieniać z dnia na dzień? Nie. A ja chcę tylko, żebyście wykonali rozkaz swojego Boga. Tylko tyle. Nic więcej. Nie musicie mordować niemowląt w kołyskach, nie musicie donosić, nie musicie wdów po sobie zostawiać. Wykonajcie rozkaz samego Dobra!
Chłopak zaczął się śmiać. Chichotał, rechotał, wył z okrutnej uciechy, widząc konfuzję czarownika.
Meredith potrząsnął głową, oszołomiony. Nie mógł tego zrozumieć. Wysłannik Zła przez cały czas przekonywał go, że Bogowie mają rację, że nie urządzili wszystkiego tak głupio, jak to się tylko człowiekowi może zdawać, a na sam koniec chce, żeby spełnić wolę Dobra. Nie mógł tego zrozumieć.
– Wiem, że zaraz znikniesz i pojawisz się dopiero, kiedy będziesz chciał – szepnął. – Czy możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie?
– Pewnie. – Chłopak zarzucił swój kij z tobołkiem na ramię. – Tylko pytaj szybko.
– Jak się nazywał ów młodszy syn Najwyższego Boga?
– Nie znacie go. Jego imię istnieje tylko w języku Ziemców.
– A jak brzmi to imię w języku Ziemców?
Chłopak uśmiechnął się nagle.
– Jezus.
Odwrócił się i ruszył polną drogą przed siebie.
– A jak Ziemcy nazywają Sepha? – zawołał drążony ciekawością czarownik. – Jak nazywają starszego syna Najwyższego Boga?
– Nazywają go Szatan – mruknął chłopak i zniknął.
ROZDZIAŁ 7
Kapral, do mnie!
Wyrwana z drzemki pod drzewem dziewczyna stanęła na baczność.
– Kapral Achaja melduje się na rozkaz!
Sierżant Shha była sama w namiocie. Teraz mrużyła oczy, patrząc na koleżankę.
– Coś wam obiecałam wtedy w lesie… Pamiętacie?
– Niby co? – Achaja dopiero teraz zrozumiała, gdzie się znajduje. Stłumiła ziewnięcie i rozluźniła się wyraźnie.
– No… Dobra, wydaję wam rozkaz, kapralu. Rozebrać się do goła, położyć na moim sienniku i przykryć kocem! Zaraz do was przyjdę.
– Ty, kurde. Coś ty?
– No, wskakuj! Obiecałam i… – Shha przymknęła oczy. – I chcę – dodała cicho, marszcząc brwi. Potrząsnęła głową i popatrzyła na koleżankę spod oka. Raczej nieśmiało.
Achaja rozejrzała się wokół. Nie było nikogo, kto mógłby jej dać jakąś radę. Potem zagryzła wargi.
– No…
– No, co? Chcesz?
– Mmm… – Nie wiedziała, co powiedzieć. Przypomniała sobie małego chłopca, złodzieja, którego spotkała w Syrinx, przypomniała sobie swoją wieś, w której żyła przez rok, przypomniała sobie prostytutkę w stolicy Luan, która kazała jej się przytulić i płakać, i… i było to jakieś wyjście. Powiedziała jakoś tak miękko: – Wiesz… Ja chyba też potrzebuję trochę ciepła.
Shha odwróciła głowę.
– Rozbierz się, a potem zamknij oczy, co?
Achaja, jakby zdziwiona tym, co robi, zdjęła buty, kurtkę i opaskę, potem ściągnęła spódniczkę i ukryła się pod kocem.
– Już – szepnęła, zamykając oczy. Shha wśliznęła się pod koc w chwilę później. Pocałowała ją delikatnie, potem jeszcze raz i objęła mocno.
– Nie bój się, Achajka – tchnęła jej w samo ucho. – Ja już to robiłam z dziewczyną. Nie bój się.
Głaskała jej głowę, plecy, odrzuciła z twarzy splątane warkoczyki. Pocałowały się raz jeszcze, tym razem Achaja też poruszyła wargami. Objęła koleżankę ramionami, przytuliła się.
– Tylko… delikatnie – powiedziała przez łzy, bo nagle tak strasznie zachciało jej się płakać. Tyle wspomnień, zapomnianych obrazów stanęło jej przed oczami. A tu nagłe ciepło, jej koleżanka, która czuła to samo, nie, jej… jej siostra, choć nigdy naprawdę takiej nie miała -… co?
– Mhm.
Obozowały może o dzień drogi od pola bitwy. Ciągle jeszcze napływały mniej lub bardziej pokiereszowane oddziały. Ale one były pierwsze. Zajęły pod namiot najlepsze miejsce w tworzonym obozie, przy lesie, w cieniu drzew, tuż przy niewielkim jeziorku z kryształową, niesamowicie zimną wodą. Pluton wcale nie był w tak złym stanie, jak się spodziewały. Ich drużyna straciła czterech żołnierzy, druga pięć, trzecia nikogo, bo wycofała się z pamiętnego wzgórza z innym plutonem. Lanni, choć teraz porucznik, wolała być z nimi. Raz poszła – w końcu siedemnastoletnia dziewczyna zaledwie – do oficerskiej kantyny i poobijała się biedna o wykształcone, obyte, pochodzące wyłącznie z wielkich miast dwudziesto – i trzydziestolatki. Miała prawo (według regulaminu nawet obowiązek, choć niewielu oficerów ściśle go przestrzegało) przebywać jak najwięcej ze swoim plutonem. Pływała teraz w jeziorze, nurkując i prychając jak kot.
Częściowe uzupełnienia, które im podesłano w liczbie dwóch dziewczyn z obozu rekrutów, miały pecha i natknęły się właśnie na nią.
– Hej ty! – krzyknęła jedna z nich, z włosami tak jasnymi, że zachodziło podejrzenie, iż jednym z rodziców musiał być ktoś z „Chorych Ludzi” zza Wielkiego Lasu. – Gdzie tu jakaś szarża, żeby się zameldować, co?
– Ty… – Lanni zabrakło tchu w piersiach na taką bezczelność. – Jestem porucznikiem, oślico!
– E, nabija się z nas – mruknęła niższa.
Lanni wyskoczyła na brzeg, rozbryzgując wodę.
– Meldować się, suki!
Ta z jasnymi włosami wzruszyła ramionami.
– Toż jesteś goła jak niemowlę. Niby skąd mam wiedzieć, żeś porucznik?
Lanni zatkało. Potem jednak odzyskała głos i był on dużo silniejszy niż poprzednio.
– Sierżancie!
Shha wyskoczyła z namiotu.
– Zabij tych dwóch żołnierzy, bo inaczej ja im dopiero pokażę!
Shha szturchnęła leżącą pod drzewem Achaję.
– Kapralu, zajmijcie się nimi!
Achaja podniosła głowę.
– Bei! Bei, gdzie jesteś, szlag jasny z tobą!?
– But naprawiam. – Zza zasłony namiotu ukazała się głowa dziewczyny. – Bo mi się podeszwa odrywa.
– Wymusztruj te dwie i przeczołgaj po całym obozie, bo mi się nie chce ruszyć dupska!
– Dobra. – Bei wyszła na zewnątrz, kulejąc trochę z powodu jednej bosej stopy. – Meldować się, suki! – wrzasnęła.
Obie, dość oszołomione sceną, której były świadkami (w obozie rekrutów naprawdę nic takiego nie mogłoby mieć miejsca) dość niemrawo przyjęły postawę na baczność.
– Melduje się szeregowy Bonne plus jedna!
– Wróć! – zawyła Bei. – Jaki szeregowy? Dupa Bonne! I ta druga też niech powie, że dupa.
Jasnowłosa zacięła się wyraźnie.