– Linnoy to stary piernik. Zaraz umrze.
– Tak? To czekajmy, aż umrze. Ale jeśli się to nie stanie na dniach, to nasz w pewnym sensie „naturalny” sojusznik, Troy, wystawi nas do wiatru tak, że nam buty pospadają z wrażenia. I nie będzie tu chodzić o „wiatry” Linnoya.
– Nie bądź wulgarny!
– Wybacz, Wasza Wysokość. Jestem po prosty szczery, na co, jak widać po naszym sztabie, nie każdy może się zdobyć.
– Toteż nie sztab, a ciebie proszę o radę!
– Idźmy więc dalej. Tu będzie chodzić o przeżycie fizyczne Królestwa Troy. Staną przeciw nam, choć im piana na usta wyskoczy, że muszą poprzeć swojego wroga. Ale nie będzie sentymentów. Troy to wielki kraj. Ich interesy strategiczne to bez mała cały świat. Tylko że tu ich nie mają. Są nawet bardziej trzeźwi niż cesarz Luan i mało ich obchodzi legenda Wielkiego Lasu. Natomiast bardzo ich obchodzi fakt, czy w przyszłym roku będą mieli za co wyposażyć swoją armię. Luan jest większe niż oni wzięci razem do kupy z Symm. Dlaczego mieliby dla nas straszliwie ryzykować? Że wiążemy część armii Luan? To śmieszne. Luan obroni swoją granicę z nami dwudziestotysięczną armią. Mógłby resztę skierować na Troy, ale… tam trochę inne interesy wchodzą w grę. O co innego chodzi w rozgrywce między tymi państwami, a my walczymy o przeżycie. U nich: światowa gra, „krok do przodu i dwa kroki w tył”, kto komu sakiewkę wyczyści, własną kabzę nabijając skuteczniej, jest ważne. A my? Życie lub śmierć. Życie lub śmierć. Wybierz więc, pani, czy chcesz tak strasznie ryzykować, sytuację nakreśliłem. Może nic się nie stanie? Może tylko obśmieją Luan na dworach? A może skorzystają z okazji. Ciekawe, co myślał ten król, któremu Virion wyrżnął legion Moy? Czy też rozważał opłacalność ryzyka? On wybrał. Legionu Moy już nie ma, a Virion przyjechał do nas.
Zapanowała dłuższa cisza.
– A… drugie wyjście? – zapytała w końcu Królowa.
– O jakim wyjściu mówisz, pani?
Biafra potrafił być okrutny nawet wobec własnej władczyni. Oprócz tego, że był maminsynkiem, paniczykiem, skurwysynem jakich mało… był jeszcze dość odważny!
– Nie irytuj mnie.
– Mówisz, pani, o przyjęciu pojedynku? Cóż. Prawo honorowe stanowi, że jeśli wyzwany poprosi o pomoc swoją rodzinę, to cała rodzina wyzywającego również musi stanąć na ubitej ziemi. Dam sobie rękę uciąć, że Virion ma wśród orszaku ze trzydziestu swoich „synów”.
– Trzydziestu???
– Pani… Założę się, że sam cesarz Luan zawczasu podpisał upoważnienie do adopcji tych rębajłów. A przeciw takiemu podpisowi nic nie zdziałamy. To w świetle prawa jego synowie, nawet, myślę, z pełnym prawem do sukcesji. Choć, znając legendę Viriona, on nic nie ma, bo wszystko przechlał lub przepuścił w burdelach. Tak więc nie straszna mu myśl, że „synowie” mu coś zrobią, żeby dziedziczyć. On, na swój sposób, jest sprytny.
– Jest sprytny, skoro zdołał obrazić naszą księżniczkę!
– A to akurat nie sztuka. Wybacz pani, że jestem brutalnie szczery.
– To znaczy, ja jestem głupia, że ją postawiłam na czele dywizji?
– A tego to już nie potwierdzę, bo pal naostrzony mi się zwidział między nogami. – Biafra albo był straceńcem, albo pomiędzy nim a Królową wisiała jakaś niesamowita tajemnica. Coś przedziwnego ich łączyło. Nikt przecież, na całym świecie, nie odezwałby się tak do swojego władcy! – Nie ja, na szczęście, stworzyłem ten kretynizm, gdzie baba w mitrze kieruje wielkim związkiem taktycznym.
– Ty się hamuj!!!
– Oczywiście, pani. Już nic nie mówię.
– Przeciwnie. Mów!
– Służę. Hm… Tak więc, jeśli Virion stanie z „synami”, nasza przemądra księżniczka będzie musiała stanąć ze swoją rodziną. A dla żołnierza jego oddział rodziną. Szkoda, że taki duży i dobry. Wytną psy całą dywizję.
– Jak z rodziną? Prawo znam. Nie możemy przyprowadzić, choćby w kajdanach, jej braci, sióstr, ojca, matki, krewnych… czy co tam jeszcze ma?
– Nie, pani. Prawo, zaraza, „starożytne”, niestety stwierdza to bardzo jasno: „Dla żołnierza jego oddział rodziną”. Nie ma ojca, nie ma matki ani sióstr i braci. Cała dywizja ma stanąć na ubitej ziemi, jeśli księżniczka jest dowódcą dywizji. A jest, niestety.
– Toż trzy tysiące osób rozsieką trzydziestu mistrzów!
– Moja pani… Nie szukaj dziury w całym, to nas nie uratuje. Wyraźnie powiedziane jest: „jeden na jednego”. Jeden nasz żołnierz przeciwko jednemu ich mistrzowi. Ten, który przeżyje, walczy z następnym, chyba że główny pozwany kolejność zechce zmienić. Nie ma tak, żeby się dwóch choćby naraz na jednego rzuciło, bo nasz honor w gruzach legnie momentalnie. Moja pani. Wysieką nam całą dywizję i to dzisiejszej nocy. Bo ta głupia kurwa powiedziała, że pojedynek „tu i teraz”.
– Trzydziestu ludzi wysiecze nam trzy tysiące żołnierzy?
– Pani. Virion nie głupi. On „łaskawie” daruje służbom tyłowym, zaopatrzeniu, woźnicom, kucharzom, kancelistom, pisarzom, koniuszym i gońcom. On nam zabije „jedynie” jakieś dwa tysiące liniowych żołnierzy. Chyba, oczywiście, że ktoś z reszty zgłosi się na ochotnika, ale wątpię, żeby się ktoś zgłosił, jak tylko zobaczy, co się stanie tej nocy.
– Czyli koniec z pierwszą elitarną dywizją górską?!
– Dlaczego koniec? Zostaną nam służby tyłowe, zaopatrzenie, woźnice, kucharze, kanceliści…
– Przestań!
– Wedle rozkazu, Wasza Wysokość.
– Przestań kpić! Jak to: trzydziestu na dwa tysiące?
– Ano, przeprowadźmy obliczenie. Trzydziestu ludzi na dwa tysiące, to by znaczyło, że każdy z nich ma zabić sześćdziesięciu sześciu naszych… Eeeee… Zbyt się zmachają. Więc Virion ma więcej „synów” niż trzydziestu. Może mieć czterdziestu. Wtedy każdy z nich będzie musiał zabić pięćdziesięciu naszych. No… To dość rozsądne, zakładając, że będą się zmieniać w trakcie, ale to przecież główny pozwany ustala kolejność. To mistrzowie, więc jeśli będą zabijać jednym uderzeniem miecza, o co w ich przypadku nietrudno. Do rana powinni skończyć. A co my zrobimy z tymi górami trupów, to już nasza sprawa.
– Przestań! Przestań! Przestań!
– Mogę przestać.
– Przecież wojsko się zbuntuje!
– Nie zbuntuje się. To, niestety, dobre wojsko. Nasze najlepsze.
– Przestań! Nie… Mów.
– Co mam mówić? Dopiekła pewnie pierwsza dywizja panu cesarzowi, więc jej nie będzie. I tyle. No, chyba że Wasza Wysokość zaryzykuje istnieniem całego Królestwa. Wasz wybór, pani.
– Bogowie! Tak nie może być. Co ja mam im powiedzieć? Co ja mam powiedzieć dwóm tysiącom żołnierzy, których wystawię na pewną śmierć? Co ja powiem ich matkom, ich ojcom, ich rodzeństwu?!
– Ano… Na szczęście to nie ja, a wy, pani, jesteście Królową. Nie mnie radzić. Tu raczej każdy wielki filozof, którego spytalibyście o radę, uciekałby zygzakiem przez krzaki.
Rozległ się trzask. Potem brzęk tłuczonego szkła. Pewnie, sądząc po cichym syknięciu z bólu, Biafra oberwał jakimś naczyniem. Ale i na tym się skończyło. Co za tajemnica łączyła tych dwoje? Kto w taki sposób śmiałby mówić do swojej królowej?
Biafra wyszedł z namiotu, trzymając rękę przy czole, które najwyraźniej bolało. Ale… Mówić takie słowa do swojej władczyni? Wykpił się w jakiś niezrozumiały sposób. Potem wyszła Królowa. Achaja mogła obserwować tylko samym kącikiem lewego oka, ale nie myliła się. Królowa płakała.
Dziewczyna spojrzała na kryjące się za drzewami słońce. Jej ostatni w życiu zachód słońca. Czterdziestu mistrzów Viriona! No, trudno. Zawsze w życiu się coś spieprzy. Nie dziś, to jutro. Niby co za różnica, kiedy?
Oficerowie doskoczyli, widząc Królową. Ta jednak powiedziała tylko:
– Zebrać całe wojsko. Zdjąć wszystkie warty i służby. Gwardia wokół mnie.
– Ależ, Wasza Wysokość! Warty? – odważyła się któraś z pań pułkowników.
– Milcz. Wykonać – odrzekła Królowa sucho.
Wszystkie rozbiegły się, by spełnić niecodzienne rozkazy. Królowa wytarła łzy i poszła w kierunku głównego namiotu, gwardzistki ruszyły za nią.
Po długim czasie jakaś chorąży zaledwie, zdjęła Shhę i Achaję z posterunku i kazała dołączyć do oddziału, który wraz z innymi formował linię na placu. Dopiero teraz Shha odważyła się spytać:
– Co to było? Zrozumiałaś coś, czy mamy o wszystkim zapomnieć?
– A co za różnica? Już po nas, siostrzyczko.
– Co? Niewiele zrozumiałam, ale to… to… – Shha miała minę, jakby miała się rozpłakać. – To coś se tam możni ustalili, nie? I to nie będzie tak, jak mówili, prawda?
Achaja podeszła do niej, delikatnie odsunęła jej z twarzy warkoczyki i pocałowała lekko.
– Będzie, siostro! – westchnęła. – Już po nas!
Poprowadziła ją do oddziału. Pluton przywitał ich zdziwionymi spojrzeniami. Shha nigdy nie była w takim stanie, a przynajmniej nikt jej takiej nie widział.
– Coście takie strute, koleżanki? Dałyście ciała tam przy namiocie?
– Cześć, trupy – powiedziała Shha i zwymiotowała. To naprawdę sprawiło piorunujące wrażenie. Nawet te specjalnie dobierane, niskie, dołączone do plutonu w ostatniej chwili, wiedziały, że wszystko może się zdarzyć, ale Shha będzie mimo to w pogodnym nastroju. Jeśli nie jest, to albo się struła, albo nastąpił koniec świata!
– Co się stało?