– Żegnaj, Lanni. Do widzenia, Zarrakh, Chloe, Mayfed i Bei… Fajnie było z wami, siostrzyczki.
– Co ty gadasz? Zabiją nas?
– No!
– Aż tak żeśmy dały dupy przy Królowej? Aż tak?
– Nie. Nasza kochana księżniczka dała dupy za nas.
– O czym ty gadasz?
– Legion Moy – rzuciła, ale nikomu nic to nie powiedziało.
Jako prości żołnierze służyły dziewczyny ze wsi, z małych miasteczek, a czasem i z dużych, ale z biedoty. Żadna nie była przesadnie wykształcona. Ot, przyszli do domu, zapukali, pokazali listę z podpisem kogoś bardzo ważnego i trzeba było iść. Zostawić ciepły domek, jakikolwiek był, zostawić siostrzyczki i braciszków, tatusia i mamusię, przestać roić o terminowaniu u krawcowej na rogu ulicy, o szybkim zamążpójściu, o tym, czy tato zdoła dać jakieś morgi w wianie, czy też trzeba będzie świecić gołym tyłkiem w kontrakcie małżeńskim. To był koniec takich marzeń, w których były najpiękniejszymi dziewczynami w sąsiedztwie, w których miały powodzenie w całej wsi i mogły wybierać. Trzeba było się pożegnać z koleżankami (jeśli doprowadzający sierżant pozwolił, ale oni z reguły się nie wyzwierzęcali, więc można było pożegnać się ze wszystkimi wokół, jeśli tylko nie znikało się takiej z zasięgu wzroku). Zapłakana matka pakowała pospiesznie jakiś tobołek (jeżeli zawierał jedzenie, to w porządku, mogło się przydać, jeżeli ciuchy, to i tak odsyłano je zaraz pocztą z powrotem). Ojciec dawał parę groszy, całował. Bach, bach… Potem się szło ulicą lub drogą, z płaczem często, ale i z ciekawością innego życia, potem był obóz rekrutów. Tam to wiadomo, różne świństwa, jak w każdej armii na świecie, a potem wojska liniowe (niby gdzie mieli kierować te „mniej wykształcone” – toż miejsca w służbach tyłowych zajęte były przez dziewczyny z naprawdę dużych miast, z bogatszych rodzin), trochę szturchania. Ale jeśli się miało szczęście, to potem… Jeśli się przeżyło pierwszą bitwę… to potem zdobywało się koleżanki, które były bliższe niż rodzone siostry. Było się kimś w grupie, kimś, z którego zdaniem wszystkie wokół się liczyły, kimś poważanym w drużynie, kimś, w przeciwieństwie do świeżego mięsa, które podsyłano jako uzupełnienia. Wiedziało się co i jak, co robić, jak tamci nacierają, która z oficerów się przypierdala, a przy której można nawet gwizdać. To było coś! Owszem, coś przerywane durnowatymi związkami między dziewczynami, jakimiś głupimi pocałunkami, albo i czymś więcej… ale co miały robić? Szły do wojska, mając szesnaście lat, wychodziły (jeśli wychodziły) mając dwadzieścia sześć. Z kusą sakiewką, odprawą w gołych morgach, albo dzierżawnym (miastowe miały zawsze szczęście, z dzierżawnego można było skromnie żyć, a z morgów co? Nie mając chałupy, narzędzi ani męża) no i z nową wojskową kurtką, do której wszystkie miały prawo. Czasem koń (dla kawalerzystek), albo jakieś inne dobro, jeśli się odznaczyły. Czasem dodatek, jeśli uzyskały jakiś stopień. Oczywiście, bywały wyjątki. Jeśli któraś została zmobilizowana jako zwykła żołnierz, a wychodziła jako porucznik – to był miód. Pensja do końca życia, możliwość zostania w armii (już nie w linii, jeśli ktoś był zabobonny, albo jak kto woli, rozsądny), albo odprawa, ale porządna, taka, z którą da się jakoś wystartować. Ale Lanni była jedną z niewielu, które mogły mieć takie szczęście. Sierżant miała jeszcze nieźle, ale reszta… Załóżmy, po dziesięciu latach służby dziewczyna wychodzi z wojska w wieku dwudziestu sześciu lat mając: kurtkę, plecak napakowany żarciem, dwadzieścia srebrnych odprawy i (no niech ma szczęście, powiedzmy, że z miasta była) pięć od sta dzierżawnego, licząc od pięćdziesięciu srebrnych, które jej armia złożyła w depozycie, kiedy zaczynała służbę. Na chleb wystarczy. I już. Można sobie przecież siedzieć pod płotem i jeść ten jeden bochenek chleba przez cały dzień. Woda w rzece jest za darmo. A jak się ubranie porwie, to zawsze można wziąć coś ze śmietnika. Dwudziestosześciolatka, bez męża, bez domu (załóżmy tym razem, że ma pecha) i bez rodziny. Co ma zrobić? Zna jakiś fach? Poganianie koni? Rzeźnia miejska? E… Jakby się tak zastanowić, to miejsc jest dużo dla byłych żołnierzy. Sprzątanie ulic od święta (powiedzmy, że jakaś księżniczka do miasta zjedzie), wyprawianie skór (tam zawsze nowych potrzeba, bo dużo ludzi umiera od zwierzęcych chorób), kopalnie (choć dziewczyny niezbyt tam lubią), wycinka lasu, tartaki (robota przy noszeniu drewna, bo lepsze stanowiska już mężczyźni zajęli). Nie, jakoś da się żyć. A na pewno z głodu się nie umrze, bo o to armia dzierżawnym zadbała. A jak dziewczyna ze wsi? No… Ma te swoje morgi. Wiano częstokroć dużo lepsze niż inne dziewczyny miały. Ale dwudziestosześciolatka może już liczyć tylko na tych kawalerów, którzy się przy siedemnasto- i osiemnastolatkach nie załapali. Czyli na kawalerów, hm, drugiego sortu, albo na wdowców (wszak sama jedna z drugą ziemi nie obrobi, bo czym? Gołymi rękami? Zaczynając od ugoru?).
Nie mówimy, oczywiście, o oficerach, które przeszły swoją własną szkołę, za którą zapłaciły ich rodziny, o umiejących pisać, czytać i gładko się wysławiać dziewczynach. One mogły po służbie zostać wszystkim, czym zostać chciały. Umiały świetnie liczyć, raczej ciężko je było zahukać, potrafiły zadbać o swoje, potrafiły udawać, potrafiły się sprzedać jak chciały. Mogły, oczywiście, zostać w armii, mogły służyć na książęcych dworach, mogły obejmować stanowiska urzędowe, wreszcie miały swoje oficerskie pensje lub naprawdę duże odprawy. Nie, nie. Mówimy o prostych żołnierzach.
Ale teraz… Przed żołnierzami plutonu „C” pierwszej kompanii stanęło nagle, że muszą zrezygnować nawet z tej bardzo skromnej przyszłości, którą im zapewniała armia. Pewnie, że każdy żołnierz liczy się z tym, że zginie. Ale to jakoś tam się odsuwa ze świadomości. Może nie ja? Może jeszcze nie tym razem. A tutaj? Zginiemy wszystkie? Naprawdę? To chyba niemożliwe, co? Możliwe? O, kurde… Dziewczyny przyjmowały to różnie. Shha rzygała jak najęta. Mayfed i Zarrakh zaczęły się kłócić o jakiś nieistotny drobiazg i to tak, że o mało się nie pozabijały. Lanni usiadła na ziemi i patrzyła przed siebie tępym wzrokiem. Chloe pokazała (mimo wrodzonego pesymizmu) klasę, uchlała się z ukrytego pod kurtką bukłaka i stała sobie na baczność (prawie) jakby nigdy nic. Dziewczyny (te małe) klęły, że nie mogą być przy swoich macierzystych plutonach, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Reszta kłóciła się z Bei, która jako jedyna argumentowała, że to nie „nowa” Kaisha przyniosła im pecha. Ale kto by ją tak do końca poważnie traktował, młodą, miała raptem szesnaście lat, co ona tam mogła wiedzieć w porównaniu z „doświadczonymi” siedemnastolatkami? Achaja najpierw podeszła do swojej sierżant. Zwymiotowała na sam widok tamtej. Potem do Lanni, ale tu tylko machnęła ręką, potem do Chloe i wypiła jej resztę wódy z bukłaka.
Otrzeźwiło ją dopiero, jak ktoś chwycił jej włosy.
– Ty! – To była pani major, jakby czymś „zmęczona”, w dowództwie widać też był alkohol na podorędziu. – Do szeregu! Zbieraj ludzi! – Popchnęła ją delikatnie. – Lanni! Wstawaj i ustaw swój pluton! Shha! Przestań rzygać, to rozkaz! Zrób coś z tymi swoimi koleżankami, bo ci się rozejdą!
– A niech się rozchodzą! – Shha tkwiła ciągle w tej samej pozycji, na czworakach. – Bogowie z nimi.
– No, wstań, siostro. – Pani major ujęła jej ramię. – No, chodź, mała. Tak trzeba.
– A srał was pies.
– Wiem, wiem, – Major, o dziwo, nie obraziła się śmiertelnie. Zresztą, jakby się obraziła, to niby jaką karę mogła teraz wymierzyć? – Ale trzeba.
– Pierdol się! – Shha zwymiotowała znowu.
Achaja podeszła i odsunęła rękę pani major. Powoli podniosła swoją najbliższą koleżankę.
– Chodź… Wiem, że to głupota. Ale i tak nic nie zrobimy. Niech gnoje wiedzą, że się nie boimy i… że mamy honor.
– Co mamy? – nie dosłyszała Shha.
– Mamy to, że się lubimy. I że jesteśmy razem.
– Jak chcesz, to dla ciebie stanę w szeregu. Tylko dla ciebie. Bo reszta mi zwisa!
Pani major skrzywiła się, ale zasłoniła je obie własnymi plecami, żeby nikt z orszaku nie widział, co tu się dzieje. Bei tymczasem modliła się głośno, Zarrakh i Mayfed, nagle pogodzone, nuciły jakąś piosenkę, te małe z tyłu płakały w większości, reszta kłóciła się, kto gdzie będzie stał, jakby teraz dopiero do nich doszło, że to nie jest normalny apel. Na prawdziwego żołnierza wyglądała jedynie Chloe, pijana w sztok, ale na baczność. Inne plutony nie wiedziały jeszcze, co się dzieje, więc ustawiono je łatwo. Lanni, klnąc i złorzecząc tak strasznie, że gdyby Bogowie byli blisko, powinni ją spalić piorunem, ustawiła jednak swoje wojsko, tak że przynajmniej z daleka przypominało to porządną linię, a potem stanęła tuż przed Achają. W ostatniej chwili.
Królowa pojawiła się dosłownie moment później. Nawet stąd wydawała się o jakieś dwadzieścia lat starsza niż poprzednio. Mówiła… A co się da powiedzieć w tej sytuacji? Mówiła, że wierzy (wiara zawsze pojawia się w podobnych momentach, co?), że wie (uuuuuu… łgała ani chybi), iż sobie poradzą. Nakreśliła, oględnie, sytuację.
Tylne szeregi nie zrozumiały (albo nie usłyszały, bo słowa były dość ciche), przednie chyba zrozumiały, ale nie mogły do końca uwierzyć. Potem pojawił się Virion z kilkudziesięcioma „synami”. Wyznaczono plac do pojedynku. Pierwsza wystąpiła księżniczka, jeszcze zajadła, wywijająca swoim mieczem wykonanym przez najlepszych rzemieślników. Naprzeciw niej sam Virion. Cha, cha, cha… Wykpiła się niczym, jak przewidział Biafra. Szermierz natchniony wyjął swój miecz i zabił ją tym samym ruchem! Nawet nie wiedziała, że ginie!