Rzucili się na siebie. Achaja w zwodzie runęła na ziemię, odbiła się z pleców, wyprowadzając śmiertelny cios, ale on właśnie nad nią przeskakiwał. Ręką obciążoną mieczem by nie zdążyła, więc puściła nóż i chwyciła go za stopę, wywracając na ziemię. Nie spodziewał się, że jest aż tak silna. Ona nie spodziewała się, że, nawet padając, potrafi rzucić sztyletem. Uchyliła się cudem, ale musiała go puścić. Koniec marzeń o tym, że zdoła zgruchotać mu kostkę. Przewróciła się na plecy, zerwała się i natarła mieczem. Odbił lekko, wstając, ruszył na nią, ale odwinęła się, blokując i… Bogowie! Hurrraaaaa!!! Dokonując cudu, kopnęła go w głowę! Poleciał w tył jak walnięty kafarem wodnego młota! Nigdy tego nie ćwiczyła. Parę lat z kajdanami na nogach. Miała dwa wredne skurcze, jeden w udzie, jeden w pośladku. Coś ją kłuło w brzuchu. Ale on… Ach! Ledwie, ledwie się podniósł, potrząsając głową i tocząc wokół błędnym wzrokiem. Usiłowała doskoczyć, ale on jakoś, chyba instynktownie, wywinął się jeszcze.
„Masz go na widelcu, mała – powiedział Hekke. – I nie walcz ze skurczami, jeśli nie tracisz życia, bo sobie załatwisz nóżkę i pupcię dokumentnie! Zaskocz go czymś.”
– Może krótka przerwa, młody, co? – rzuciła.
Nie mógł uwierzyć, że daruje mu życie. W takiej chwili? Kiedy była górą? Dywizja wyła, napełniając wielką polanę niesamowitym wrzaskiem.
– Zabij go! Zabij go!!! Achaaaaajaaaaaa!!! – Teraz już wszystkie znały jej imię. Poczta pantoflowa działała bez zarzutu. – Zabij ich wszystkich!!!
Pokuśtykała do porzuconego noża, podniosła i wbiła ostrze w tyłek i udo, likwidując skurcze. No. Przynajmniej ich najbardziej groźny objaw. Dalej bolało, ale szlag z tym. Zdjęła swoją kurtkę i odrzuciła daleko. Usiadła na ziemi, rozsznurowała i zdjęła paradne buty od razu ze skarpetami. Wstała, mając na sobie jedynie krótką spódniczkę i opaskę. Podeszła do ciał tych dziewczyn, którym się nie udało, a które leżały teraz pod lasem.
– Cześć, koleżanki – szepnęła. – Zaraz do was przyjdę. Już niedługo położą mnie tutaj i będziemy razem. Ale póki co… pomóżcie mi trochę.
Nachyliła się i dotknęła rękami krwi tej, która leżała najbliżej. Potem posmarowała sobie twarz na czerwono.
Powoli wróciła do człowieka, który czekał na środku kręgu. Już nie był tak strasznie opanowany jak za pierwszym razem. Uśmiechnęła się do niego pokrytą krwią twarzą.
– Zabijałeś, świnio, te bezbronne dupy.
– O, kurde. Z baby zawsze wylezą w końcu sentymenty. A ty niby co robisz?
– Mówisz o tych trzech, co załatwiłam przed tobą? A ktoś ich tu zapraszał? Oni są z Arkach, czy jak?
– Przestań pieprzyć. Już?
– Już.
Rzucił się na nią, odbijając od słupa. Nawet oszołomiony był niesamowicie dobry. Uchyliła się, wyginając kręgosłup, i poczuła, jak zimne ostrze jego miecza, na szczęście na płask, przesuwa się po jej skórze na boku. Sama wyprowadziła cios, ale też się uchylił, gnój. Usiłował ciąć ją w nogi. Wbiegła na słup, odbiła się, robiąc obrót w powietrzu i wylądowała za jego plecami. Chwyciła za ramię, odwróciła go sobie przodem jednym ruchem ręki i wbiła mu miecz w płuca po rękojeść! Zwiotczał. Upadł na ziemię. Znieruchomiał.
Dziewczyny z dywizji krzyczały tak, jakby chciały głosem poprzewracać drzewa wokół. Królowa wstała ze swojego złoconego krzesła, przykładając obie dłonie do ust. Achaja zablokowała leżące ciało bosą stopą i, stękając z wysiłku, wyszarpnęła swój miecz. Odwróciła się przodem w kierunku szermierzy Viriona. Podniosła swoją broń, wysunęła język i samym końcem przesunęła po okrwawionej klindze.
„Już tylko trzydziestu sześciu, dziecko – odezwał się Hekke. – Ale powiedz… co byś na jego miejscu teraz zrobiła?”
Stanęłabym do walki osobiście, odparła w myślach natychmiast i bez wahania. Żegnaj, Hekke.
„Żegnaj, mała.”
Oddychała regularnie, próbując się uspokoić. Zerknęła na te, które leżały pod drzewami. Zerknęła na Lanni, Shhę, Zarrakh, Mayfed, Chloe, i Bei… Cześć, dziewczyny, niektórzy mówią, że niedługo się znowu spotkamy. Że niby tam, po drugiej stronie, po śmierci można się jakoś odnaleźć, nawet cierpiąc, nawet płacząc przez całą wieczność. Popatrzyła na mrugające gwiazdami niebo, na majaczące w ciemności wierzchołki drzew. Kto jak kto, ale ona przecież od dawna liczyła się z tym, że umrze. Tylko dlaczego akurat dzisiaj? Głupia małpa!, zganiła samą siebie w myślach. A niby dlaczego właśnie nie dzisiaj? Osiemnaście lat – powtórzyła za Lanni – i wystarczy! Przecież nie planowała powolnej śmierci we własnym łóżku. Zresztą, niby czym dzień dzisiejszy różnił się od „tego właściwego”, niby jej przeznaczonego, dnia śmierci? Były dokładnie takie same. Srał pies! Czyżby naprawdę chciała żyć wiecznie?
Virion wyszedł, trzymając już miecz w ręku. Gruby, łysy, z obwisłą dolną wargą ukazującą żółte, nierówne zęby. Istny demon śmierci, jak go się przedstawia na rycinach w książkach o Bogach! Cha, cha, cha… Słaby dowcip. Płaski.
Szedł powoli, dość obojętny, ale nie „na pokaz”, bo patrzył na nią uważnie. Przynajmniej tyle. Nie zlekceważył jej zupełnie. Facet, który pijany, obrzygany, obrzucony śmieciami przez kurwy, załatwił w burdelu dwudziestu rycerzy Zakonu. W zamkniętym pomieszczeniu. Najlepszych! Bo, w przeciwieństwie do przypadku Achai (nie mówiąc o liczbie), tamci rycerze spodziewali się, że będą walczyć z szermierzem natchnionym. Człowiek, który załatwił cały legion Moy. No, przecież to się w głowie nie mieści! Jakby opowiedzieć tę historię w lesie, przy ognisku, przygodnym znajomym, to obśmieją jak kłamcę. Człowiek, który nie miał sobie równych. No, może Nolaan, ale nigdy się nie zmierzyli. Bo i po co? Na Nolaana to mogli skakać naiwniacy w rodzaju Hekkego. Nie Virion. Stary pies. O, Bogowie, śmierć idzie. Taka gruba, pyzata, łysa i niepozorna. Kurwa, uklęknąć przed nim, może się zlituje i szybko zetnie? O, żesz ty. A jak walnie w brzuch? Przekręci miecz tkwiący we flakach, potnie wszystko, tam w środku, na strzępy? Toż i dwa dni umierać można. Albo nawet dłużej.
„Ty, mała – mruknął w jej głowie Krótki. – Ja parę lat na dworze Luan udawałem czarodzieja. Może byś tak przynajmniej poudawała choć trochę, że jesteś szermierzem, co? Może jakieś pół modlitwy? Zanim się zsikasz ze strachu i rozpłaczesz nad własnym, obszczanym osobiście losem?”
No, może i tak. Może zetnie szybko, nie wiedząc do końca, że głupia małpa mu nie dorównuje? Ruszyła przed siebie kilka kroków. Potem zatrzymała się i uśmiechnęła.
– Jesteś moim mistrzem – powiedziała szczerze. – To ty zabiłeś dwudziestu rycerzy w burdelu i gdyby to ode mnie zależało, postawiłabym ci za to pomnik! Kocham cię, kocham cię, ty stary, łysy repie. Kocham cię razem z twoją obwisłą wargą i wielkim brzuchem! Ty jesteś dla mnie wolnością, tyś moim szczęściem, tyś legendą, w którą wierzyłam. To ty mi się śniłeś, kiedy marzyłam, żeby ktoś zdjął kajdany z moich nóg! Kocham cię, Virion! Kocham cię!
Był zaskoczony. Trochę. W każdym razie nie atakował. Achaja uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zrobiła minę „dziewicy”, a potem… wysunęła język i oblizała się tak, że wszystkich mężczyzn w zasięgu wzroku przeszły ciarki. Ciarki i coś jeszcze.
– Przespałabym się z tobą – mrugnęła do niego. – Krzyczałabym w twoim łóżku. Kocham cię, Virion! Słuchaj, ja umiem to robić!
Dotknęła swojego tatuażu końcem noża i przeciągnęła nim po policzku, zostawiając czerwoną pręgę. Jej własna krew spływała po twarzy, mieszając się z krwią zabitych koleżanek.
– Umiem to robić, stary! Jestem kurwą. Jestem nauczona. Ze mną byłoby ci dobrze. Jak w domu na święta, jak z młodą głupią żoną, jak z czymś bardzo ciepłym, co masz przy boku. Czymś miękkim, ale i ostrym, czymś, co jest głupie, ale przylepiłoby się do ciebie. A potem, po wszystkim, powiedziałbyś: „Achaja, skocz po wino”, a ja bym pobiegła. A ty byś marzył, żeby znowu mieć mnie przy swym boku, coś ciepłego, Virion, coś, czemu nie musisz płacić. Powiedziałbyś „śpiewaj”, to bym ci śpiewała, powiedziałbyś: „stań na rzęsach”, a ja bym stanęła. Ze mną byłoby ci fajnie, Virion! Naprawdę bym krzyczała, nie dlatego, żem nierządnica, po prostu sprawiasz, że dopiero widząc ciebie, wiem, co to mężczyzna. Kocham cię! Virion, ty stary capie! Nie wyglądasz na młodego kochanka, ale wszystkie na świecie, wszystkie takie jak ja… sikałyby po nogach, żeby móc być z tobą! A ja… A ja, niestety, muszę ci wypruć flaki! Niefart, co? – Wzruszyła ramionami. – Tak się z reguły pierniczy w życiu. Spotkasz tego twojego wyśnionego bohatera… I go, psiamać, musisz zabić, albo on zabije ciebie.
Coś tam osiągnęła swoją przemową. Stary alkoholik ze zwiotczałymi mięśniami, wydatnym brzuchem i obwisłą wargą ukazującą żółte zęby, popatrzył na nią, a w jego wzroku było coś dziwnego. On też marzył. On w jakimś tam sensie uwierzył, że są na świecie prawdziwe kobiety, takie, jakimi chcą je widzieć mężczyźni. On poczuł nagle, że świat nie musi być taki brzydki, że nie musi ograniczać się do płatnej miłości (obojętnie, srebrnymi monetami w burdelu, czy ciuchami, wyżerką i pięknym malowanym wozem, zaprzężonym w sześć koni w domu). Płać jak chcesz, monetami czy dobrem, bylebyś wiedział, za co płacisz, palancie. Byle cię było stać, bylebyś był pewny, że dostajesz to, za co płacisz, idioto. Psiamać! Życie czasem płata figle, czasem ta twoja wyśniona baba staje naprzeciw ciebie i mówi, że wypruje z ciebie flaki. Ach! Pokaż jej. Pokaż jej, że się myli! To jej wypruj flaki! Albo daj jej się zabić. Wszystko jedno, draniu. To jest właśnie ta piękna śmierć, o której tyle mówią ci wszyscy, którzy jej nie doświadczyli. No, to zdecyduj się nareszcie! Chcesz walczyć… z nią? Właśnie z nią? Czy chcesz się poddać? A… Może niech to będzie taka babska śmierć. Taka głupia, przypadkowa, która przyszła gdzieś w zupełnie dowolnym miejscu, kretyńsko uśmiechnięta. Bogowie! Jeśli tak jest naprawdę… Jeśli śmierć jest kobietą, taką właśnie głupio uśmiechniętą, paplającą o bzdetach babą, to czemu nie, chłopaki? A niech nas bierze, niech paple nad uchem, przecież to, kurde, nie boli. I tak lepiej, niż miałaby być mężczyzną o zaciśniętych wargach, wyniosłym, perfekcyjnym, nie chybiającym nigdy strzelcem. A, szlag! Śmierć to kobieta – nie potrafi nawet porządnie napiąć cięciwy. Dlatego ciągle żyjemy, choć to na zdrowy rozum niepodobieństwo i idiotyzm. Śmierć to kobieta. Przecież przyjdzie w końcu i powie: „Wiesz, to ja” – z debilnym uśmiechem. To ja ciebie zrozumiem, to ja cię przytulę, to ja ci zaśpiewam tę piękną piosenkę, której słów pewnie sama nie pojmę. To ja, mój miły, to ja. To nareszcie ja. Już koniec twoich zmagań, to już kres, mój mały. Ja ci powiem, że jesteś piękny, ja ci powiem, że jesteś mądry, ja ci powiem, że jesteś odważny, że jesteś wielki, że jesteś strasznie fajny i naprawdę będę w to wierzyć. To ja. Ja jestem Śmiercią, mój miły. Chodź. Chodź, proszę, i nie płacz więcej. Ja cię ukoję, ja jestem twoją żoną, ja jestem kochanką, ja jestem tą pierwszą dziewczyną, którą pocałowałeś ukradkiem, ja jestem Twoją Śmiercią, kochanie, tylko proszę, nie śmiej się przez łzy, i tak nie zrozumiem, bo ja… jestem tak strasznie głupia. No, chodź, pocałuj mnie w usta. Tylko uprzedzam – ja mam strasznie zimne usta, mój miły. Ale nie bój się, teraz będzie ci dobrze, teraz nie musisz się gryźć, nie musisz się bać. Jak ja cię strasznie kocham. No, chodź. To ja. O, Bogowie, jak my dobrze się znamy. Jak brat i siostra, prawda? Jak kochanek i kochanka. Jak mężczyzna i Śmierć, co? Jak Ty i Ja. O, kochanie, jak bardzo Cię pragnę. No, chodź już, głuptasie. Kochanie. Jaki ty jesteś piękny, jaki ty jesteś mądry, jaki ty jesteś odważny. Kocham cię. Kocham cię, mój mężczyzno, no chodź. Coś się kończy, a nic się nie zaczyna. Ale może i dobrze, co? Przecież wiesz… Przecież wiesz, ty dobrze wiesz. Tylko nie płacz, proszę. To ja, twoja stara znajoma. Znamy się dobrze, kochanie. Pamiętasz mnie przecież, pamiętasz mnie dobrze, jesteś mężczyzną. Chodź…