Wójt miał pecha; przyjechał w środku zimy z gminnymi papierami, świadczącymi niezbicie, że nowa stodoła wykracza poza grunt wsi, poza własność gospodarza i… w chałupie zastał jedynie Achaję. Straszny pech. Właściwie przypadkiem wyjaśnił jej cel swojej wizyty, ona zaczęła argumentować, powołując się – w miarę rozwoju dyskusji – nawet na starożytną wykładnię praw, a potem… Wójt sam był sobie winien – gdyby słuchał dziewczyny, a nie powtarzał w kółko jedno i to samo, to może nie musiałby uciekać po śniegu, może nie musiałby smagać konia tak, że sanie o mało nie roztrzaskały się o drzewa.
Achaja przez kilka dni żyła jak na wulkanie. Bała się przyznać, do czego doszło. Niestety, gospodarz właśnie wybierał się do gminy, więc cały dzień jego nieobecności przesiedziała w wymarzniętej stodole. Gdy wrócił późną nocą, zbiegli się wszyscy słuchać wieści ze świata, toć gmina to nie to, co ich zapadła wieś.
– Achaja! – krzyknął od wejścia. – Prawda to, żeś wójta nazwała parszywym knurem?
Opuściła głowę, przerażona, że ją wyrzucą.
– T… Tak… ale…
– A prawda, żeś mu napluła na buty?
– No… trochę tak… Bo on…
– Oj, masz tu dziecko gorzałecki, a napij się. – Gospodarz rozpromienił się nagle, parobkowie rozdziawili gęby.
– A prawda to, żeś go nazwała chujem złamanym?
Dziewczyna poczerwieniała i przymknęła oczy.
– Ttttttt… tak… wyszło z… rozmowy.
– Oj, napijże się jeszcze, dziecko – roześmiał się gospodarz, lejąc pełny kubek. – Patrzajta! Dziewka se z urzędowym chłopem poradziła. Tak z nimi trzeba! Jak mus to mus. Nawet jeśli to tylko wyszło z rozmowy. A powiedz, dziecko, prawda to, żeś go goniła po podwórzu, trzymiąc w ręcach jeno grabie?
– Mmmmmm… Prawda.
Gospodyni podeszła do niej z uśmiechem.
– Ach, żeby wszystkie parobki tak o nasze dobro dbali!
– A prawda to, żeś go, jak wsiadał na sanie, kopnęła w rzyć?
– Łoj – gospodyni załamała ręce. – Chodźże tu, dziecko. Słodkiego ciasta mężowi upiekłam, weźże sobie kawałek. A noga cię aby nie boli? Toż pośliznąć się mogłaś, biedactwo. Chodź tu, moja ty kochana dziewczyno. Pokaż nogę. A siniaka sobie przypadkiem nie zrobiłaś? Może okład z octu ci zrobić, kochaniutka? Nie boli cię? Palca sobie nie złamałaś? – Stara głaskała ją po głowie. – Dawaj, stary, wódki. Przecież się mogła zdenerwować, biedna. Toż nie co dzień kopie się wójta w dupę.
Od tej chwili była już „swoja”. Już nie obcy przybysz, już nie dziewczyna nie wiadomo skąd, już nie „ta, wiesz, co przyjechała zeszłego roku”. Teraz była już „nasza”, dla całej wsi. „Co? Wójt sundem straszą?”, „Nie damy naszej Achai na żaden sund! Pierwej kura czerwonego im zapuścim. Niedoczekanie! Wara!”, „No, jeszcze obaczym czyje na wierzchu!”.
Potem przyszły roztopy. Włosy Achai sięgały już połowy pleców. I przyszedł wieczór, kiedy pewien mężczyzna zapukał do drzwi jej gospodarza. Był prostym parobkiem z sąsiedniej wsi. Miał jednak ze sobą dużą butelkę wódki, rozwinął też ze szmatki spory kawał słoniny. Wedle zwyczaju gospodarz musiał go przyjąć w głównej izbie.
Zaintrygowane dziewczęta pobiegły po Achaję. Przebrały ją szybko w najlepsze rzeczy, jakie mogły zebrać między sobą, uczesały i przyprowadziły do chałupy. Gospodarz zmierzył ją poważnym wzrokiem. Przegląd musiał wypaść zadowalająco, bo uśmiechnął się lekko.
– Siadaj, dziecko. – Nalał sobie porządny kubek wódki, wypił, odkroił słoniny i zaczął żuć.
Gospodyni i dziewczyny, co były przy domu, córka, zięciowe i pomocnice skryły się w drugiej izbie, ale przy uchylonych drzwiach, w których błyszczały ich rozszerzone ciekawością oczy.
– Słuchaj, mała. – Gospodarz przełknął wreszcie słoninę i odzyskał głos. – Rodziców twoich nie znamy. Pewnie ich nie masz. Nie nasza rzecz. Jesteś u mnie w gospodarstwie, tedy – jak nakazuje zwyczaj – ja, najstarszy, będę teraz robił to, co powinien zrobić twój ojciec. No więc… hm… tak. Sprawa jest. Ten oto – wskazał na chłopaka – Kiela niejaki. Parobek. Przyszedł do mnie, jak nakazuje zwyczaj, z wódką i zakąską, o… o ciebie prosić! Tera musisz dumać. Warunki dał takie: silny jest i zdrowy, o czym ja zaświadczam, bo go znam. Ma tak: – zaczął wyliczać na palcach – świniaka, kur z tuzin, i reszty żywioły też. Dom ma na stoku, mały – gospodarz skrzywił się lekko – ale własny. Uczciwie powiedziane: dom jest. Na jego ziemi. I… – nalał sobie drugi kubek, wypił i zakąsił – i najważniejsze – podjął po dłuższej chwili – kunia ma. Porządnego! Nie takiego jak ten twój z kawaleryji, coś go przedała na przednówku, żeby nie zmarniał. Kuń robotny. No! Jego racje przedłożyłem. – I nalał sobie trzeci kubek.
– Tylko się nie spij, stary – dobiegł ich szept z drugiej izby.
Gospodarz zagryzł wargi. Potem wlał w siebie ten trzeci kubek i odstawił z trzaskiem.
– Tera tak. Jego słowo, powiedziałem. Tera ja, wedle zwyczaju, bede za jej ojca. I powiem: mało! Patrzaj tylko, kawalerze. – Skinął na Achaję: – Chodź tu.
Kiedy wstała i podeszła, trzasnął ją z całej siły w tyłek.
– Widzisz? Ledwie drgnęła! Silna jest jak wół. Robotna jak mało. Cacko nie dziewczyna! Z takiej byś miał pociechę. – Gospodarz wstał, odwrócił Achaję tyłem do chłopaka i nachylił, obciągając jednocześnie kieckę tak, żeby oblepiała biodra. – O! Tyłek ma jak widzisz. Dziecka ci urodzi bez bólu. Ile będziesz chciał. – Odwrócił Achaję znowu przodem i rozchylił jej koszulę, odsłaniając piersi. – Patrz! Cycki ma, że hej. Wykarmi ci i tuzin chłopaków. Siadaj. – Posłał dziewczynę z powrotem na ławę, gdzie mogła, lekko skonsternowana, na powrót się zasłonić. – Darmo ci nie oddam. A ty prawie darmo chcesz.
– Mam czterdzieści brązowych! – powiedział Kiela. Po prezentacji obiektu dyskusji oczy błyszczały mu coraz bardziej, mimo że nie pił. – Uskładałem.
– Eeeeee… czterdzieści brązowych. Na zmarnowanie dziewczyny nie oddam. Popatrz na nią, chłopcze. Toż to cacuszko! Silna, robotna, mało gada. Istne cacko. Jedyna taka we wsi.
– A gotować umie?
– No, gotować nie umie. I pewnie się nie nauczy. Węchu nie ma – gospodarz skrzywił się, bo zbyt szczerze powiedział coś, czego nie powinien. – Ale popatrz na jej ręce. Popatrz na jej ręce! – Tu stary uniósł się na chwilę, chwycił ją za dłonie i podetknął chłopakowi pod oczy. – Widzisz? Roboty ona się nie boi. Nie ma w niej tchórzu przed pracą. Chałupę ci oporządzi, pole ci obrobi, drzewa narąbie i w pysk da, jakby cię ktoś w karczmie napadł upitego. To ona samego wójta w dupę kopnęła. To ona! Widzisz? Cacuszko. Nie ma drugiej takiej we wsi. Zwykłemu chłopu to się taka dziewucha może tylko przyśnić. Silna jak wół, mało je i nie gada za dużo. Nie będzie ci trajkotać nad głową. Nie zeżre całej zupy z gara. A na siebie zapracuje. Silna, zdrowa, niezbyt głupia. Czego można jeszcze chcieć od bogów? Czego jeszcze można chcieć?
– Przyszedłem o nią prosić. Ja…
Gospodarz tylko machnął ręką.
– Co jej chcesz dać? Ile masz morgów? Pytam.
– Nie mam morgów. – Chłopak zagryzł wargi. – Ja parobek. Ale dom mam, na własnej ziemi, nie cudzej. Kupiłem se i zrobiłem sam.
– To już rzekłeś. Ale dziewczyna nie krowa, co ją możesz przedać na targu, jak siana nie starczy. Życie ma mieć zapewnione. Jak ma dziecka ci rodzić, to twoja sprawa, by je wykarmić. A jak wykarmisz, kiedy ziemi nie masz, co?
– Ja też robotny jestem. Mam cztery brązowe na dziesięć dni.
– Eeeeeee… – Gospodarz machnął ręką i nalał sobie następny kubek, nie bacząc na cichy syk dochodzący z drugiej izby. – Dziewczyny na zmarnowanie nie oddam. Takie silne cacko mam dać za bezdurno? W życiu!
– Krowę mam – powiedział chłopak. – Obiecaną. Stryjenka mówiła, że jak będę się żenił, krowę da!
– Hm… znam ją. – Gospodarz odkroił sobie słoniny. – Jej słowa nie wiatr. Ale obiecana tylko?
– Da przecie. Mówiła! I wuj mówili, że cielaka mi przeda, jak się bede żenił. Za darmo da, jeśli pomogę przy żniwach.
– No! Krowa i cielak. No. A krowa aby cielna?
– A jakże.
– No! Byka swojego do niej dopuszczę. Niech będzie, że dziewczyna ma wiano.
– O świniaku pamiętaj – rozległo się z izby obok.
– Aaaaa… No! Żeby nie było. My ze starą świniaka dajemy i nie byle to co. Maciorę dostaniecie, jakby do sprawy doszło. I kury też. I psa. I porządnego, łownego kota. A niech mnie. Kocura dostaniecie, nie kotkę. No! Ale… Powiedz mi ty – gospodarz zwrócił się do parobka – a co z pracą zamiarujesz dalej?
– Ano, gospodarzu. Pracę mam przyrzeczoną we młynie, po żęciu. Zarobię więcej niż na polu.
– No – gospodarz pociągnął nosem – dobra. Teraz ty – zwrócił się do dziewczyny. – Żeby jasna sprawa była. Słyszała żeś, co było mówione, tak?
– Tak. – Achaja była tak zaskoczona, że straciła język w gębie. Zupełnie nie znała obyczajów w gminie dotyczących zamążpójścia.
– No! Co on za jeden, wiesz teraz. Co on ma, wiesz. Jak dziecka twoje zamiaruje wykarmić, wiesz. Nic nie zełgał. Znam go. Sprawa prosta, on parobek jeno… no, ale ty też nie ze dwora. Obyczaj u nas taki, żeby dziewczyny nie pokrzywdzić. Jasno i z góry ma wiedzieć, co ją czeka. Rozum swój masz, głupia nie jesteś. – Gospodarz westchnął ciężko. – Butelka stoi na środku stołu – powiedział. – Decyduj.