– Pani – powiedziała Arnne. – Jestem teraz na twoje usługi, ale nie powstrzymam koleżanek, którym Biafra zapłaci złotem i które przyjdą tu wzniecać ogień. Spalą nas. W trzy lata, jak powiedziała księżniczka. Wysłuchaj jej propozycji, pani.
– Pani – Achaja uniosła się lekko na kolanach – karawany nie muszą przecież chodzić, gdzie chcą. Można im wyznaczyć szlak. Jak ktoś zboczy ze ścieżki… zabijecie! Ich wina. Nikt nie będzie wam miał za złe. Mogą nocować w wyznaczonych miejscach otoczonych ostrokołami, żeby nie widzieli niczego, co się dzieje w Lesie, ale… w Lesie, pani, nie na pogorzelisku. Bierzcie, co chcecie z ich towarów, ale przepuście Chorych Ludzi do nas. Biafra się cofnie. Chorzy Ludzie się cofną. Nie będzie podpalania!
– Chorzy Ludzie się nie cofną! – powiedziała Starsza Starsza.
– Cofną się, pani. Puść mnie do nich, a zapewniam cię, że cofną się w przeciągu dziesięciu dni. Nie będzie więcej podpaleń. Nam chodzi tylko o szlak. Wasz szlak. Możecie brać, co chcecie.
– Cła, myta, sól, stal, co chcecie – dodała Arnne. – Bierzcie co chcecie, ale przepuśćcie wozy kupców! Przepuśćcie wozy!
– To będzie koniec Lasu – powiedziała Starsza Starsza.
– Nie! Nie! – skłamały Achaja i Arnne równocześnie. – To będzie początek jego świetności. To będzie jedyny ratunek przed spaleniem.
– Nikt i nigdy nie deptał Lasu swoimi stopami. Nikt nie przeszedł go żywy.
– Pani. Biafra spali was w trzy lata – powtórzyła Achaja.
Arnne uniosła się na kolanach.
– Pani. Chorzy Ludzie spalą was, zanim Biafra dojdzie do połowy. Pani…
Starsza Starsza powstrzymała je ruchem ręki.
– Chorych Ludzi nie powstrzymacie. Oni palą Las, nie bacząc na bagna. Oni mają coś, co dymi i wybucha, oni… – Wyraźnie zmieniła zdanie co do skuteczności Chorych Ludzi. Najwyraźniej nie tylko Biafra dobrał się im do skóry. Po tamtej stronie ktoś również musiał stracić już cierpliwość. – Oni mają broń, która razi niewidzialnymi strzałami.
– Powstrzymamy, pani – odważyła się przerwać Achaja. – Dostaniecie tę broń, pani.
– Tak? – Starsza Starsza zamyśliła się na chwilę. – Dobrze. Właśnie zmierza tu ich karawana. Zamierzaliśmy ich wpuścić głębiej i pozabijać, jak już będą mieć nadzieję w sercach. Nadzieję na przejście Lasu. Ale dobrze. Jeśli przekonasz ich i sprawisz, że w przeciągu trzydziestu dni Chorzy Ludzie przestaną palić las, wtedy porozmawiamy. Będziemy mówić raz jeszcze. Wtedy wysłucham, co naprawdę macie do powiedzenia.
Wstała szybko, a wraz z nią cała rada. Obie, Achaja i Arnne, pochyliły głowy. Obie czuły ich rozwiewający się zapach i to był jedyny znak, że tamci odeszli. Nie słyszały najmniejszego szelestu.
– I jak? – szepnęła czarownica.
– Świetnie. Dzięki za ten krzak – mruknęła Achaja – i za te drzewa.
Aiiiiiiiiiiii wyskoczyła zza drzewa.
– I co? – spytała podniecona. – Rozmawiałyście?
– Tak. Dzięki.
– To teraz dasz mi się pokonać przy moich koleżankach. Tak, tak! Dasz się pokonać, co?
– My zawsze dotrzymujemy słowa – wtrąciła się Arnne. – Ale teraz musimy iść do jakiejś karawany.
– Wiem, wiem. Ona – kopnęła przyjacielsko Achaję w ramię – ma nami dowodzić. Uueee… Obca smarkula będzie rządzić wojownikami. Pewnie się zbłaźni.
– Pewnie nie – mruknęła czarownica. – Nie mogę powiedzieć, że ją lubię. Ale wiem, że raczej potrafi dowodzić ludźmi.
– Zbłaźni się! I ją wyśmieją. Cha, cha, cha będzie, ot co.
– Dobra. – Achaja podniosła się lekko. – Wiesz, dokąd mamy iść?
Biegły przez całą noc. Pięćdziesięcioosobowy oddział. Od zmroku do świtu na własnych nogach, krok za krokiem, skok, skok, skok… Arnne zaczęła wysiadać. Mimo ogona, obcych czarów i zupełnie innego ciała miała dość. Oddział zaczynał syczeć przy każdym nieprzewidzianym postoju. Achaja, mimo że sto razy silniejsza, też miała dość. Nigdy nie przebiegła takiego dystansu za jednym razem. Czarownica ratowała ją jednak przed totalną kompromitacją. Wszelkie opóźnienia (i czas na zaczerpnięcie oddechu) można było tłumaczyć jej niedołęstwem.
Kiedy słońce wzeszło nad drzewami, przespali się trochę. Tylko trochę, za mało, żeby odzyskać siły. Potem biegły cały dzień. Arnne zrzygała się parę razy z wysiłku. Prawdę powiedziawszy, Achai też niewiele brakowało. Naprawdę nigdy nie biegła tak daleko.
Aiiiiiiiiiiii śmiała się za każdym razem, kiedy stawały. Oddział sarkał cicho. Achaja przyłożyła dwóm dziewczynom i jednemu chłopakowi, którzy najbardziej gadali. Biegli do zmroku. Czarownica nie umarła tylko dzięki temu, że gdzieś w środku nocy spotkali nareszcie wojownika, który dowodził oddziałem posuwającym się za karawaną obcych. Arnne runęła pod najbliższe drzewo i zasnęła natychmiast. Achaja najchętniej poszłaby w jej ślady, ale nie mogła.
– Są już tutaj – szepnął wojownik. – Jakieś sto kroków stąd.
– Zaszli aż tu? Tak daleko? – spytała Aiiiiiiiiiiii.
– Był rozkaz przepuszczać. Możemy ich zabić choćby w tej chwili.
– Spokojnie – wtrąciła się Achaja. – Oddziaaaaał… – zwróciła się do swoich ludzi. – Ryglowany wachlarz po mojej lewej. A, szlag! – przypomniała sobie, że podręcznik taktyki piechoty nie mógł być tu znany. – Rozstawcie się w linię, o krok jedno od drugiego. Idziemy powoli, zacieśniając linię po okręgu. – Ach! Tego określenia też nie mogli zrozumieć. – Po łuku. – Miała nadzieję, że pojęcie łuku jest im znane. – No, zaciskamy się jak pięść, jakby ktoś nie zrozumiał.
– Pięść się nie zaciska – mruknęła Aiiiiiiiiiiii. – Jest zaciśnięta sama w sobie.
– Ty! Filozof. Zaraz ci, kurde, tak skopię tyłek, że będzie siny przez rok.
– Eee… Przez rok? – Dziewczyna wzruszyła ramionami. – Nawet ty tego nie sprawisz.
– Chcesz sprawdzić? Chcesz, psiamać, sprawdzić!?
Oddział niezbornie spełnił niecodzienny dla niego rozkaz. Wojownicy i wojowniczki sarkali po cichu. Achaja podniosła dłoń i poruszyła ramieniem. „Za mną” – nikt jednak nie zrozumiał dość typowego dla normalnej piechoty rozkazu. Machnęła więc obiema rękami do przodu. To zrozumieli.
Wojownicy poruszali się bezszelestnie. Ktoś nawet zlitował się i obudził Arnne. Ktoś inny pomógł nieludzko zmęczonej, chwiejącej się na nogach czarownicy dojść do linii. Ci z oddziału tropiącego prowadzili ich szybko ku dość sporej, porośniętej krzakami polanie. Achaja pochyliła się odruchowo, kiedy zauważyła konie Chorych Ludzi, ale po chwili zrozumiała, że robi głupio. Jasna szarość, która ją otaczała, wyglądała na szarość tylko dla niej. Dla Chorych Ludzi był teraz środek kompletnie czarnej nocy. Dwa małe ogniska błyszczały tak, jakby ktoś lusterkiem odbijał promień słońca prosto w oczy.
– Zdusić? – spytał zwiadowca.
– Co?
– No… Ogień.
– Nie. Oddział… – Mówiła najcichszym szeptem, ale nawet ci najbardziej oddaleni słyszeli wyraźnie. – Jeśli dam znak, zaczniecie strzelać, jeśli gwizdnę, przestaniecie.
Aiiiiiiiiiiii poruszyła się niespokojnie.
– Co zamierzasz zrobić? – spytała.
– Porozmawiać. Po to mnie wysłano – uśmiechnęła się. – Ale najpierw skłonimy ich do rozmów.
Kazała wojownikom nałożyć strzały na cięciwy. Widziała wyraźnie rozłożoną na spoczynek karawanę. Kilkudziesięciu ludzi. Ponad sto koni i jucznych mułów. Byli naprawdę odważni. Albo byli wariatami.
– Strzelajcie w muły. Zabić wszystkie od razu.
Kilkadziesiąt strzał poszybowało bez żadnego ostrzeżenia. Achaja wyobrażała sobie, co czują tamci. Kilkanaście dni drogi w straszliwym napięciu. Nocleg. Nerwowy sen. Nagle… Cichy świst i nie ma już jucznych zwierząt. Co sama czułaby, znajdując się w ich położeniu? Karawana nie była już karawaną. Skoro demony mogły zabić muły, to przecież mogły też zabić wszystkich ludzi. Strach? Rozpacz?
Chorzy Ludzie budzili się nieprzytomni. Wartownicy strzelali na oślep, czyniąc wielki huk. Po raz pierwszy słyszała coś takiego. Błysk, dym, świst niewidzialnej strzały, a potem huk wystrzału. Co to jest? Te ich muszkiety?
Patrzyła na niezborne próby umocnienia obrony. Zapalane pochodnie, które ją osobiście tylko raziły w oczy, niewiele mogły pomóc napadniętym. Złudny, niewielki krąg chybotliwego światła. Już się zorientowali, że zabito wszystkie muły. Powoli też zaczynali rozumieć, że stąd nie wyjdą żywi. Że wszystkie opowieści o demonach, które słyszeli w karczmach, ilekroć rozmowa zbaczała na temat Wielkiego Lasu, są prawdą. Już wiedzieli. Już wiedzieli, że położą tu głowy. Że porwali się na coś niemożliwego. Że to szaleństwo.
– Hej, tyyyyy! – krzyknęła Achaja.
Wojownicy patrzyli na nią zdziwieni. Chorzy Ludzie zaczęli strzelać, czyniąc jeszcze większy huk. Równie dobrze mogli gwizdać, albo grać na fujarkach.
– Hej, tyyyyy! Słyszysz mnie?
– Żesz twoja jebana mać – rozległo się z kręgu obrońców. – Zaraz wyrzygasz własne flaki!
– Kto najlepiej strzela? – szepnęła Achaja.
Szybko zgłosił się młody chłopak z wielkim łukiem.
– Jesteś w stanie strzelić tak, żeby mu się strzała wbiła w ziemię o dłoń od ciała?