Jedna z dziewczyn wysunęła się z izby obok i szepnęła jej na ucho:
– Zwyczaj taki: jeśli nalejesz gospodarzowi do kubka i butelkę zbijesz na szczęście, znaczy, chcesz chłopaka i zgodę dajesz. Jeśli wypijesz sama i butelkę nietkniętą odstawisz, znaczy, ma się wynosić.
Dziewka usunęła się szybko.
– Pośpiechu nie ma – dodał głośno gospodarz i zajął się słoniną. – Dumać, wedle zwyczaju, możesz se choćby i do rana.
Achaja, ciągle zaskoczona, wzięła butelkę ze stołu. Chłopak przymknął oczy. Gospodarz jadł spokojnie. Bogowie! Czy mogła przypuszczać? Znała go przelotnie, spotkała na kilku zabawach, parę razy nawet tańczyli. Ale żeby zaraz do żeniaczki? A z drugiej strony… Niby co dalej, królewno? Jeśli zamierza tu zostać, a właściwie nie ma wyboru, to powinna pomyśleć o jakiejś przyszłości. Choćby i skromnej. Szlag! Rodzić dzieci? Jedno po drugim? Ile ich chłopi mają? Kilkoro co najmniej. Kurczę! Czy jak się rodzi, to bardzo boli? Czy wyobrażała sobie samą siebie siedzącą w chłopskiej chałupie, karmiącą jakiegoś brzdąca piersią i opędzającą się od pozostałych? No, ale jeśli nie… To co? Ciągła ucieczka? Zostanie starą panną tutaj? Gospodarz wyraźnie tego nie powiedział, ale czy luańska kurwa mogła liczyć na coś lepszego? Z czymś takim, co ma na twarzy? Do miasta przecież nie pójdzie, bo oplują. Drogo musi płacić za… A może i nie drogo? Chłopak podobał jej się, był zadziorny, nie taki znów głupi. Aaaaa… Wóz albo przewóz, jak mówią we wsi! Chciała spokoju? Nie ma sprawy!
Nalała wódkę do kubka i palnęła butelką w kant stołu tak, że ta rozprysła się na setki kawałków.
– Taaaak! – krzyknął chłopak, uderzając kułakiem we własną dłoń. To była chwila jego szczęścia! Umilkł jednak szybko – obyczaj nie przewidywał takich krzyków.
Gospodarz spokojnie wychylił trunek.
– Wybrałaś – powiedział, ocierając usta. – Ślub będzie po sianokosach – zadecydował. – A do tej pory, żebyś mi się nie ważył jej tknąć – warknął na chłopca. – Pasa mojego popróbujesz pierwej. No. A ty – powiedział do Achai – przepaskę odwiń i połóż na stół. Ty już nie zwykła dziewczyna. Ty już jemu obiecana.
Dziewczyna odwinęła chustę, którą była przepasana i odrzuciła lekko. Uśmiechnęła się do chłopca. Poczerwieniał z radości.
– No! Ażeby nie przestępował z nogi na nogę, pokaż mu, co tam uskładałaś. Wiele nie zarobiłaś, ale kunia przedałaś, choć za psi grosz, bo niezdatny. No, ale coś tam masz uskładane, nie?
Skinęła głową. Pobiegła do stodoły i wydobyła ze schowka swoją sakiewkę. Wróciła, dopiero teraz czując, że jest zadowolona z wyboru. Że jest… Bogowie! Szczęśliwa! Policzki jej płonęły. Kurczę! Będzie rodzić dzieci?
Położyła sakiewkę na stole.
– Pękata! – zdziwił się gospodarz. – Aż tyle brązowych uzbierałaś?
Rozsupłał sznurek i wysypał zawartość na stół.
– O… o, żesz ty! – Jakby piorun trzasnął w chałupę. Przez dłuższy czas panowała idealna cisza. – O, żesz… Toż to złote i srebrne! Dziewczyno! Za taki majątek to można wie… wiel… wielkie gospodarstwo kupić!!! – Gospodarz odruchowo chwycił kubek, choć przecież nie było w nim wódki. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś, kto ma takie bogactwo, najął się za parobka. – No, szczęście twoje, chłopcze – powiedział, kiedy wreszcie odzyskał głos. – Tera bedo na ciebie wołać „gospodarzu”! Ale wiano.
Chłopak o mało nie zemdlał. Co za noc. Co za noc. Wieczór cudów. Nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu. Nie dość, że dostał kobietę silną jak wół, pracowitą i ładną, to jeszcze… Bogowie obdarzyli go gospodarstwem! Teraz inni parobkowie będą mu się kłaniać w pas. Bogowie! Świat, który stworzyliście, jest taki piękny! Taki czarowny! Chłopak potrząsał głową i nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Taka cudna baba i tyle pieniędzy naraz. Trzeba się uchlać, teraz to już mus.
A potem przyszła wiosna. Nieśmiała zieleń wkradła się na szare dotąd stoki. Odczekała kilka dni, to atakując, to się cofając od nocnych chłodów, by po kilku dniach eksplodować nagle i zwyciężyć wszelkie szarzyzny. Zaczęły się prace w polu, coraz cięższe, ale ludzie weselili się. Nie było czasu być smutnym. Dziewczyny śmiały się wieczorem, choć zmęczone, dowcipkowały, zazdrościły Achai. Jej chłopak przystawał w nocy pod płotem, czasem udało się zamienić z nim kilka słów, częściej gospodarz gonił go, wywijając pasem. Czasem w polu, ale bardzo rzadko, bo też w końcu pracował, widziała jego znaki zza drzew. W przerwie, kiedy inni jedli, a przyjaciółki zajmowały uwagę domowych strażników, czasem mogła się wymknąć za drzewa. Dać sobie ukraść dwa pocałunki, pozwolić włożyć rękę za koszulę albo i pod kieckę. Nic więcej, w sumie pilnowali ich dobrze. Zawsze po czymś takim inne dziewczęta niecierpliwie czekały wieczora, aż będą mogły zapytać o wszystko. Co czuje, co było i… co będzie.
A potem przyszedł dzień, w którym wielki świat przypomniał sobie o Achai i wyrwał ją ze spokojnego snu.
Póki co wielki świat przybrał postać osła, obciążonego dwoma koszami wypełnionymi pociętymi kawałkami drewna. Drzewo wiele lat tkwiło w potoku, znalazł je gospodarz, kazał wyciągnąć i porąbać. Drewno, które długo leżało w górskich wodach, było bezcenne, z niego wyrabiało się rękojeści mieczy i kolby do kusz. Kupiec był już umówiony, cena ustalona, Achaja miała tylko zaprowadzić zwierzę razem z ciężkim ładunkiem do faktorii. Wybrano ją, bo w polu ciągle brakowało rąk do pracy, a wszyscy od dawna wiedzieli, że poradzi sobie sama lepiej niż trzech pachołków, których inaczej trzeba by przydzielić do eskorty cennego ładunku.
I poszła. Wszystko byłoby dobrze, osioł nie sprawiał żadnych kłopotów, kiedy prowadziła go drogą przez wzgórza, wzdłuż połoniny. Uparł się dopiero, gdy zamierzała przekroczyć rzekę. Rzeka rzeczywiście była rwąca i głęboka, szumiała jak szlag, ale przecież nie kazała mu iść przez wodę! Wyżej znajdował się most, a właściwie chybotliwa kładka przewieszona na sznurach ponad nurtem. Tam właśnie osioł zaparł się czterema nogami i zaczął wydawać z siebie dziwne dźwięki. Mimo całej swojej siły nie mogła go pociągnąć za sobą, nie zdołała go również pchnąć. Nie pomagały żadne namowy ani perswazje. Zwierzak najwyraźniej postanowił tu zostać na noc. Zdenerwowała się, bo chciała wrócić przed wyznaczonym czasem, byli umówieni z chłopcem, że będzie czekał na nią przy drodze do wsi. Tam gospodarz nie mógłby interweniować. Zaklęła brzydko, wsunęła się pod osła i chwyciła lewą ręką za jego przednie nogi, a prawą za tylne. Wstała, stękając lekko i unosząc zwierzę wraz z ładunkiem na sobie. Zaczął wierzgać ogłupiały, ale przynajmniej przestał wydawać z siebie te dziwne dźwięki. Zagryzając wargi, weszła na most. Z najwyższym trudem utrzymywała równowagę. Kontrolowała oddech i patrzyła pod nogi, stawiając ostrożnie krok za krokiem. Nie zauważyła, kiedy zza drzew wyłoniło się kilkanaście postaci prowadzących juczne konie. Zrozumiała, że ktoś jest przed nią, dopiero kiedy usłyszała głos należący do jakiejś bardzo zmęczonej i zdenerwowanej dziewczyny:
– Hej, ty! Jazda do tyłu, wsioku! Ale już!
Nie mogła podnieść głowy, żeby zobaczyć, kto woła. Co, szlag, oszalało to nieznane babsko? Nie widzi, że niesie wierzgającego osła razem z ładunkiem po chybotliwej kładce?
– No, jazda, wiejska dziewucho! Nie słyszałaś?
Achaja poczuła, że coś się w niej gotuje.
– Spierdalaj! – warknęła.
– Cooooo?!!! Mówisz do żołnierza Arkach, dupo!
Szlag, wojsko! No nie. Niech nie przesadzają, zostało jej może pięć kroków. Nie mogą zaczekać, zarazy? Przyspieszyła trochę. Słyszała cichy szczęk, ledwie słyszalny przez szum rzeki pod mostem. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden…
– Ty małpo! Ty wiejska dziwko! Jak ci dałam rozkaz, to…
Ufff! Achaja dotarła na stały ląd. Nagle coś uderzyło ją w twarz z wielką siłą. Po chwili dostała po nogach. To pas, szeroki, nabijany metalowymi ćwiekami, wojskowy pas. Postawiła osła na ziemi i zarobiła w tyłek, z całej siły, potem od dołu znowu w twarz. Klamra walnęła w nos, krew puściła się momentalnie. Achaja, wściekła do granic możliwości, wysunęła się spod zwierzęcia i wyprostowała z bólem przeciążonego karku. Dziewczyna w mundurze zamachnęła się właśnie do kolejnego ciosu. Achaja błyskawicznie zacisnęła pięść i uderzyła ją w głowę. Z całej siły… niestety. Żołnierz poleciała w tył, uderzyła plecami o ziemię i znieruchomiała, a właściwie zwiotczała. Dwie wojowniczki wyszarpnęły swoje miecze, mierząc w napastniczkę, trzy inne rzuciły się cucić koleżankę.
– Bogowie! Kurde! Odezwij się, odezwij!
Ktoś trzasnął dłonią w twarz leżącej. Głowa przechyliła się. Z ust wypłynęła strużka krwi, bardzo ciemnej, prawie czarnej.
– O, mamo! – wyrwało się którejś.
– Oddycha?
Spomiędzy drzew napływali wciąż nowi żołnierze. Coraz więcej mieczy mierzyło w pierś Achai.
– Zabiła ją! Zabiła!
– Stać! – Koń oficera zarył kopytami tuż przy dziewczynach. – Co jest, psiamać?
– Zabiła ją, pani porucznik! Ta dupa zabiła…
– Milczeć. Sierżancie, meldujcie!
– Tak jest! Sierżant Mea melduje, że ta dziewka zabiła żołnierz Goel.
– Co? – Pani porucznik zeskoczyła z konia. Podeszła do ciała obok. Przymknęła oczy, krzywiąc się jednocześnie. Po chwili wróciła i popatrzyła na Achaję, która kawałkiem rękawa własnej koszuli usiłowała zatamować krew lecącą z nosa.