Выбрать главу

Były głodne. Kiedy dotarły do bardziej ludnych terenów, Achaja w jakiejś wsi ukradła kilka cebul z pola i zawieszony na płocie garnek. Nie mogła ukraść niczego bardziej konkretnego – psy dostawały amoku, czując jej zapach. Natomiast koty – przeciwnie. Najwyraźniej czuły jakieś – jasny szlag – „pokrewieństwo” z dziwnymi istotami. Zbierały się w coraz większe grupy i towarzyszyły im, postępując z tyłu krok w krok. Miało to swoje dobre strony. Nie musiały marznąć podczas snu, okryte ruchomym, ciepłym dywanem z futra. Małe drapieżniki spały na nich mrucząc, miaucząc, „kłócąc” się z rysiami i żbikami, które również chciały się przyłączyć. Koty jednak nie były głodne. Zawsze sobie coś upolowały. Mimo wyraźnej „sympatii” do tych dziwnych, dwunożnych kotów, nie chciały jednak dzielić się z nimi swoimi myszami.

Nie mogły zgłosić się do pierwszego napotkanego oddziału wojska. Obie wiedziały dobrze, że żołnierze, widząc dwie gołe dziewczyny z czarnymi węglami zamiast oczu, najpierw wystrzelą z kusz, a dopiero potem będą pytać. To był pas graniczny. To była wojna z potworami. Unikały więc ludzi jak mogły. Towarzyszące im w coraz większej liczbie koty były zresztą bardzo w tym przydatne. Nic na świecie nie potrafiło wyczuć człowieka z takiej odległości jak kot. Kluczyły więc, ukrywały się, aż… zajrzało im w oczy widmo głodowej śmierci. Wtedy Achaja podkradła się do najbliższej wioski.

– No, ładnie – mruknęła Arnne. – Czarownica i księżniczka. Obie kradną cebulę z pola.

– Ty nie kradłaś. Nie przypisuj sobie zasługi.

– Jestem już tak zdesperowana, że zaraz zacznę grabić na drodze.

Achaja spojrzała na czarownicę z pewnym zainteresowaniem.

– No, no – mruknęła. – To ty rabuj na gościńcu, a ja tymczasem na boku ugotuję zupę. Tylko rozpal mi ogień.

Arnne wzruszyła ramionami.

– Czuję, że ktoś idzie.

Obserwowała, jak Achaja łamie małe gałązki i układa je w stos. Pomogła jej nawet wystrugać tępym mieczem kije, które miały utrzymywać stary garnek. Potem rozpaliła ogień jednym słowem. Achaja zaczęła obierać zębami cebule. Arnne wyskoczyła na drogę, wywijając mieczem jak najlepszy szermierz z cesarskiego baletu w Syrinx.

– Ty tu czekaj, mała. Zaraz przyniosę i jedzenie, i ubranie.

Achaja tylko machnęła ręką. Nabrała wody z pobliskiego strumienia i zawiesiła garnek nad ogniem. Wrzuciła do środka wszystkie cebule i mieszała kijem. Zgromadzone wokół koty patrzyły na nią zdegustowane. „Co ty robisz, kocico? – zdawały się mówić. – Dlaczego psujesz jedzenie? Od czegoś takiego to tylko brzuch cię rozboli. Upoluj se i zjedz trochę surowego mięsa”. Syknęła na nie, aż się cofnęły. Potem jednak zaczęły węszyć i postawiły uszy. Achaja również pociągnęła nosem. Drogą ktoś szedł. Kilka osób. Jeden mężczyzna, kobieta, trójka dzieci. Czuła wyraźnie ich zapach.

– To jest napad! – ryknęła Arnne, wyskakując z krzaków. Jedną ręką usiłowała się zasłonić, w drugiej dzierżyła miecz w taki sposób, jakby chciała sobie obciąć nos. – Dawać jedzenie i ciuchy! Albo śmierć!

Przerażony chłop runął na kolana. Jego żona przygarnęła dzieci.

– Jaśnie pani potwór… – chłop tak szczękał zębami, że trudno było go zrozumieć – u nas nic nie ma. My sami głodni. Dziesięć dni idziemy bez kęsa strawy. My z Cihar! Tam Luan już. Obiecali nam ziemię tutaj. Za darmo, jaśnie pani potwór. Zmiłowania prosim.

– Dawać żarcie, chamy! – Głos czarownicy nie był jednak tak twardy jak poprzednio. – I odziewek!

– Pani! Dzieci nie jadły nic od trzech dni. My nic nie mamy.

– No, co ty? – Arnne zawahała się wyraźnie. – To jest napad! Zrozumiałeś mnie?

– Ziemię nam obiecali. Bo las palą. Mówił taki jeden, tu za darmo morgi do wzięcia. No to poszlim. Ale, pani… My żebraki, naszą wieś Luan, cesarskie, wzięło. My za chlebem tutaj. Ja sam nie jadł od pięciu dni. Żonka też. My w strachu, że dziatki pomrą. Pani, zmiłuj się.

– No… – Arnne najwyraźniej nie nadawała się na zbója. – No… mamy tutaj trochę zupy z cebuli, cośmy ją ukradły. Chodźcie. Przynajmniej dzieci zjedzą coś ciepłego.

Achaja palnęła się dłonią w czoło. Koty wokół zastrzygły uszami. Czarownica przyprowadziła całą rodzinę do ogniska. Chłop ukląkł ze strachu, widząc drugiego potwora. Jego żona modliła się cicho. Dzieci jednak doskoczyły do kociołka, węsząc pierwszy prawdziwy posiłek od wielu dni. Im było wszystko jedno. Najmłodszy chłopak wziął najbliższego kota na ramię i zaczął głaskać.

– Jak tam zbójowanie? – mruknęła Achaja. – Kiedy dzielimy łupy?

Arnne zaklęła i odwróciła wzrok. Nie miała niczego do powiedzenia.

– Ty się wstrzymaj z tym okrutnym rozbojem. Bo zupy nie starczy dla dalszych ofiar twoich napadów.

– Daj mi spokój. Sama słyszałaś.

Achaja roześmiała się nagle.

– Wiesz? Zbój z ciebie jak…

– Wiem – przerwała jej Arnne. – Jak z koziej dupy trąba – dodała samokrytycznie. Wyraźnie było jej wstyd. Chłopskie dzieci odebrały Achai kij i same zaczęły mieszać w garnku. Zresztą… Po prawdzie znały się na tym dużo lepiej. Nie bały się potworów. Szybko polubiły wszystkie koty. Zjadły całą zupę.

Po rozstaniu z chłopską rodziną Arnne i Achaja szły głównie nocami. Słaniały się z głodu. Okolice były coraz bardziej ludne, ale w każdej wsi roiło się od psów. Wolały nie występować jawnie. Patrole kawalerii przemierzały drogi. Wiedziały, że do żołnierzy na koniach lepiej nie podchodzić. Ktoś mógłby stracić życie, zanim padłoby jakiekolwiek słowo.

Arnne, wykorzystując swą czarnoksięską moc, znalazła jednak gniazdo jakiegoś ptaka, gdzie było sześć świeżych jaj.

– Kurde, mamy żarcie. – Achaja wdrapała się na drzewo i podzieliła zdobycz. – Możemy już kogoś napaść.

– Co?

– No, napadnijmy kogoś, sterroryzujemy mieczami, okrutnie nastraszymy, a potem nakarmimy i chodu.

– Przestań. – Czarownica zrobiła otworki w obu końcach skorupki i teraz przez jeden z nich wysysała ciągnącą się zawartość.

– Mogę przestać. – Achaja poszła za jej przykładem, dziurawiąc swoje jajko. – Dobrze, że gotowizny znaczniejszej nie mamy. Bo byśmy musiały wtedy napaść całą wieś. Żeby ofiar starczyło do obdarowania.

– Ty, patrz – przerwała jej Arnne.

Koty złapały jakiegoś ptaka. Może nawet tego, który złożył jaja w gnieździe.

– O, kurde! Chłopaki! Dawajcie go. Dawajcie go tutaj.

Koty nie bardzo chciały oddać zdobycz. Ptak jednak był duży. Ledwie mogły go utrzymać.

– Chłopaki! Podzielcie się z nami. – Achaja skoczyła zwinnie, chwytając cudzy łup i zabijając ptaka jednym ruchem dłoni. – Panowie… damy wam za to całą górę smacznej wątróbki. Jak tylko dojdziemy. Obiecuję.

Arnne zaczęła zbierać suche gałęzie.

– Panowie – tłumaczyła Achaja, usiłując oprawić zdobycz tępym mieczem. – Wy, chłopaki, macie swoje myszy. My, dziewczyny, mamy teraz ptaka. Podzielimy się tak: wy bierzecie wnętrzności, my resztę. I obiecuję wątróbkę.

– Myślisz, że nas rozumieją? – spytała Arnne, układając gałęzie w stos. Rozpaliła ogień zaklęciem.

– Kurde. Kto?

– No… koty. Myślisz, że zrozumiały, co do nich mówisz?

– No, coś ty? Tak tylko żartuję.

– Mmmmm… – Czarownica potrząsnęła głową. – Mam wrażenie, że możemy z nimi rozmawiać – powiedziała całkiem poważnie. – Nigdy nie czułam czegoś takiego.

Achaja wzruszyła ramionami. Oprawienie ptaka tępym narzędziem było trudne, a do tego jeszcze pierze. Arnne nachyliła się do wielkiego, rudego kocura.

– Słuchaj, bracie. Jak daleko jest do obozu wojskowego? – spytała.

Achaja parsknęła śmiechem.

– Poczułaś to? – Czarownica spojrzała na nią swoimi czarnymi oczami. – Poczułaś?

– Kurde. Co?

– Do obozu dojdziemy przed świtem.

– O, żeby cię…

Arnne powoli rozmasowywała sobie skronie.

– Naprawdę niczego nie czułaś?

– No coś tam czułam. A raczej zobaczyłam. – Nabiła ptaka na zaostrzony patyk i umieściła nad ogniem.

– Co?

Znowu wzruszyła ramionami.

– Coś jakby palisadę za mgłą. Brzask. Zapach dymu. Zapach ludzi. – Obróciła patyk tak, żeby go nie lizały płomienie. – Mówiłaś o obozie, to go sobie wyobraziłam.

– Nie. Dojdziemy przed świtem. – Czarownica podrapała kocura za uszami. – Możemy z nimi rozmawiać.

– Ty, daj se na wstrzymanie.

Doszły przed świtem. W porannej mgle zobaczyły palisadę otaczającą obóz. Poczuły zapach dymu i zapach ludzi.

– No, to teraz musisz dotrzymać słowa – mruknęła Arnne.

– Jakiego?

– Obiecałaś chłopakom wątróbkę – roześmiała się.

Achaja uśmiechnęła się również. Potem wyszła spomiędzy drzew na wolną przestrzeń.

– Hej tam! Nie strzelać!

Obie w towarzystwie całego stada kotów ruszyły w kierunku palisady.

– Koleżanki, nie strzelajcie! Jesteśmy ze zwiadu!

Warty w obozie, ukryte za ostrokołem, powinny być bardziej rozsądne, jeśli chodzi o użycie kusz, od przygodnie napotkanego patrolu. Dla pewności jednak obie odrzuciły swoje miecze.

– Koleżanki! Nie strzelajcie! Jesteśmy ze zwiadu!

– To co tak na golasa łazicie? – rozległ się stłumiony okrzyk.

– Tak wyszło. Otwórzcie bramę!

– Akurat! Zaraz bramę. A może po prostu palisadę rozbierzemy, żebyście mogły wejść bez trudu? – W głosie wartowniczki dały się słyszeć nutki wesołości. – Tutaj, do furtki chodźcie.

Arnne oczywiście nie wytrzymała.