– Ty! Oficer wołaj migiem!
– Oż kurwa twoja mać! – rozległo się zza drewnianych bali. – A może ci od razu królową przyprowadzić?
– Spokojnie. Spokojnie – wmieszała się Achaja. – Nie strzelajcie. Jesteśmy ze zwiadu.
Ona, w przeciwieństwie do czarownicy, służyła jako zwykła żołnierz. I wiedziała, że nie ma lepszej rozrywki dla zaspanej i znudzonej śmiertelnie wartownik niż wrażenie komuś strzały w tyłek.
– Spokojnie. Nie strzelajcie, dziewczyny. – Przeszła przez ledwie uchyloną furtę. – Tylko nie strzelajcie!
– O kurwa! Potworyyyyyy!!!
Ze czternaście kusz mierzyło w nie i nie było podstaw sądzić, że którakolwiek ze strzał nie trafi w cel. Żołnierze już zauważyły ich pozbawione białek, smoliście czarne oczy.
– Nie strzelajcie, proszę. Major Achaja ze zwiadu i czarownica Arnne. – Obie podniosły ręce, żeby pokazać, że nic w nich nie mają. Koty, wiedzione ciekawością, całą watahą wdzierały się właśnie do obozu. – Nie strzelajcie.
– Na kolana, suki! – wrzasnęła kapral piechoty stojąca najbliżej. – Dam ja ci majora, pindo.
Obie opadły na kolana. Tylko chwile dzieliły ich od tego, żeby ktoś ściągnął spust.
– Jesteśmy ze zwiadu, koleżanki.
– Nie jestem twoją koleżanką, potworze! – wrzasnęła kapral, wymachując kuszą. – Jakżeście ze zwiadu, to jesteście zdrajczynie!
– Nie strzelajcie, co?
– Coście dały ze sobą zrobić, suki?! Jesteście zdrajczyniami!
Nie dyskutowały. Czternaście strzał mogło poszybować w ich kierunku w każdej chwili.
– Ręce w tył! – zakomenderowała kapral energicznie.
Dwie szeregowe skrępowały je błyskawicznie. Potem pociągnięto je za włosy w kierunku zbitego z drewnianych bali baraku, który pełnił rolę więzienia. Kopniakami wpędzono do środka. Arnne chciała protestować, ale Achaja syknęła cicho. Rzucono je na klepisko, obrzucono wulgarnymi wyzwiskami i zatrzaśnięto drzwi. Koty pojawiły się w zakratowanym oknie prawie natychmiast.
– Ała. – Arnne gramoliła się, usiłując chociaż klęknąć, co nie było łatwe z wykręconymi i skrępowanymi wysoko na plecach rękami. – O, szlag! Nie musiały, małpy, aż tak wykręcać. – Usiłowała poruszyć dłonią.
– Leż. Będzie mniej bolało.
– Zawołajmy oficera.
– Ani mi się waż krzyknąć. Wpadną wartownicy i zrobią z nas siekane kotlety.
Czarownica potrząsnęła głową. Mając związane ręce, nie mogła nawet użyć jakiegokolwiek czaru. Koty wskakiwały do środka i ocierały się o nie, mrucząc.
– Może by nam chociaż przegryzły sznur? Co?
– Powiedz im – zakpiła Achaja. – Skoro uważasz, że można z nimi gadać.
Arnne sama fuknęła jak kocica. Usiłowała się skupić, zaciskając zęby; ból puchnących nadgarstków był coraz większy.
– Poczułaś? – spytała po chwili.
– Co?
– Powiedziały nam! Powiedziały nam! Widziałaś?
Achaja splunęła na klepisko.
– Gówno widziałam. Wyobraziłam sobie samą siebie zamienioną w kota i to wszystko.
– Właśnie. – Czarownica była coraz bardziej podniecona. – To jest właśnie ich odpowiedź. To są te czary z lasu, których nie czułam. Ja ich nie rozumiem, nie umiem tego zrobić świadomie, ale… to działa! Ty też możesz je poczuć.
Achaja nie była przekonana. Naprawdę nie „czuła” żadnej odpowiedzi. Po prostu wyobraziła sobie nagle samą siebie zamienioną w człowieka-kota. Potrząsnęła głową.
– No, dobra – powiedziała bez przekonania. – Próbujemy?
– Mhm.
U obu nagle pojawiły się kły, pazury i kocie ogony. Achaja szarpnęła się z całej siły. Poczuła ból. „Nie, nie tak!” To nie były słowa. Po prostu w jej głowie pojawił się obraz zaprzeczenia. Nie potrafiła tego określić. Wielki czarny kocur patrzył na nią, przekrzywiając głowę. Wyraźnie się śmiał To też widziała we własnej głowie. Zobaczyła nagle własną rękę pozbawioną kości i mięśni. Aż się wzdrygnęła. Kot przewrócił się na plecy. Śmiał się zupełnie wyraźnie. Znowu obraz ręki. A potem obraz małego kotka schwytanego w jakąś pętlę, z której wyślizguje się bez trudu. Zrozumiała.
Wyciągnęła rękę z krępującego ją sznura. Usiadła, masując obolałe nadgarstki. Zniknęła ogon i kły. Arnne tuż obok również była wolna. Śmiała się zupełnie jak czarny kocur poprzednio. Dla tak czułej czarownicy zrozumienie tego, co mówiły im koty, było sto razy bardziej łatwe niż dla Achai.
Wstała lekko i podeszła do zakratowanego okna.
– Nie będziemy tu czekać Bogowie wiedzą, jak długo. Zawołam oficera.
– Mówiłam, żebyś nie krzyczała.
– Nie będę. Ciiiiii… To bardzo trudne zaklęcie, rzadko się udaje.
Wypowiedziała słowo, potem przytrzymała je w palcach obu dłoni. Drżały tak, jakby chciały wyrwać się ze stawów. Arnne jednak powoli, konsekwentnie odzyskiwała kontrolę nad dłońmi. Opanowywała mięśnie, które zaczynały już chwytać skurcze. Chwilę później pchnęła słowo, wysyłając je gdzieś przed siebie.
Była świetna, była rewelacyjna, niesamowita, była najlepsza! Kapitan piechoty pojawiła się w drzwiach więzienia w niecałą modlitwę później. Achaja po raz pierwszy w życiu widziała coś takiego. Nigdy też nie słyszała, żeby można było czarami wpłynąć na zachowanie jakiegoś człowieka. Zmusić siłą, to tak, ale skłonić, żeby przyszedł sam z siebie?
– Coście tu nałapali? – spytała kapitan piechoty wartowniczkę. – Dlaczego one nie są związane?
– O, Bogowie – wyrwało się kapral. – Były! Były związane!
– To tę patałach, co je wiązała, do karceru.
– Pani kapitan, jestem major Achaja, księżniczka, ze służby zaopatrzenia i rozpoznania. Proszę przywołać jakiegoś oficera zwiadu.
– A ja jestem cesarzem Luan – odparła kapitan piechoty. – Jakbym tak wierzyła każdemu więźniowi…
– Lepiej uwierz. – Arnne, mrużąc oczy, trzymała obydwie dłonie przy ustach. – Radzę, lepiej uwierz.
– Ty…
– Bo naprawdę zostaniesz cesarzem Luan – przerwała jej czarownica – ale… zupełnie nie będzie ci się to podobało.
– Wartownik – warknęła kapitan.
Kapral wyszarpnęła swój miecz. Achaja doskoczyła szybko, wyrwała jej broń, wbiegła na ścianę i wbiła ją w sufit.
– Przepraszam – szepnęła, kiedy znowu znalazła się na ziemi.
Kapitan uniosła głowę i popatrzyła na miecz. Trzeba będzie skombinować skądś drabinę, żeby go wyjąć. Po chwili opuściła wzrok.
– Sprowadzę wam oficera zwiadu – powiedziała. – Jakbyście jednak chciały wyjść wcześniej… to wokół jest trzydzieści kusz, które mierzą w to wejście.
Z bezbronną chwilowo wartownik wycofały się, zatrzaskując drzwi.
– Uwierzą nam? – spytała Arnne. – Czy będziemy tu siedzieć, aż sobie sprawdzą u Biafry?
– Nic się nie bój. Trochę już poznałam stosunki panujące w wojsku.
– Co masz na myśli?
– Zaraz zobaczysz.
Drzwi otworzyły się znowu i stanęła w nich porucznik zwiadu w skórzanej kurtce i spódniczce.
– Jesteśmy… – zaczęła Arnne, ale Achaja nie pozwoliła jej dokończyć.
– Gdzieś była, głupia dupo?! – wsiadła na biedną porucznik jak sierżant na swoją drużynę. – To ja, major, księżniczka, psiamać, mam czekać w więzieniu, aż łaskawie zechce ci się ruszyć dupsko?!
– Ależ proszę pani… – Dziewczyna od razu przeszła do defensywy.
Arnne uśmiechnęła się promiennie i mrugnęła do Achai.
– Co „proszę pani”? Co „proszę pani?! Co to, kurwa, za zwiad, który nie wie nawet, co się dzieje w obozie? Zaraz jako kapral piechoty będziesz obierać ziemniaki w kuchni! Albo jako szeregowy kawalerii będziesz wynosić końskie łajno!
– Ależ proszę pani… Ja…
– „Ja”! „Ja i tylko ja”! Ten kierunek w filozofii zwą chyba solipsyzmem – powtórzyła zdanie, które usłyszała kiedyś od Biafry. – Ja… to ci nogi z dupy powyrywam, pindo!
– Przepraszam, ja tylko…
– Czy ty mnie, kurwa, w ogóle poznajesz? – Achaja dotknęła swojego tatuażu.
Tamta musiała coś słyszeć. Pojedynek z Virionem i bitwa w lesie nie mogły przecież przejść bez echa. Potwierdziła energicznym ruchem głowy. Bała się otworzyć usta.
– No to biegiem, dupo, po dwa mundury, jakieś żarcie i rozkaz wyjazdu do stolicy! Ach… i wiadro wątróbki.
– Tak jest! – Porucznik zasalutowała sprężyście i odwróciła się służbowo. W drzwiach zatrzymała się jednak. – Przepraszam najmocniej… I co? – szepnęła przerażona.
– I wiadro surowej wątróbki! – powtórzyła Achaja. – Biegiem!
– Tak jest!
Po jej wyjściu Arnne tylko kręciła głową. Potem zaczęła się śmiać. Potem usiadła pod ścianą i zakryła głowę ramionami.
– Bogowie… Czy tak wygląda każda armia na świecie?
– Każda.
– Kurczę. Wystarczy zakrzyczeć?
– Mhm. Dobrze jest mieć jakiś punkt zaczepienia, ale w gruncie rzeczy masz rację. Głośny krzyk to podstawa.
Śmiały się jeszcze, kiedy biedna porucznik osobiście dostarczyła im mundury, dwie znormalizowane porcje żywieniowe, rozkaz wyjazdu do stolicy podpisany przez samą panią pułkownik i… cha, cha, cha… wiadro wątróbki.
Rzuciły mięso kotom. Jak umowa to umowa. Każdej umowy trzeba dotrzymać. Z dużą ulgą ubrały się w zimowe mundury – skórzane spodnie na szelkach, ciepłe buty i podbite barankiem kurtki. Dwie żołnierskie racje pożarły szybciej niż koty swoją wątrobę.
Nie chciały robić porucznik obciachu, skoro już nosiła to wszystko przy prostych żołnierzach, więc włożyły na siebie całe wyposażenie szeregowców zwiadu (oficerskich mundurów nie było): plecaki, zrolowane koce, kusze, kołczany, miecze, noże, łopatki, zwoje lin, pasy, manierki, menażki, juki z prowiantem, maskujące siatki, specjalne mocowane do ud, pochwy ze sztyletami, szaliki z insygniami nieznanych im bliżej jednostek, chusty do zasłaniania twarzy, chlebaki obozowe, bukłaki, skrócone dziryty… Wyglądały obie jak juczne muły. Albo jak dwuosobowa ciężka dywizja do okupacji Syrinx. Ale… tak naprawdę dopiero teraz było im naprawdę ciepło. Ranek wstawał mroźny. Kiedy wyszły z baraku służącego za więzienie, przy każdym wydechu z ust wydobywał się obłok pary.