Chorzy Ludzie celowali spokojnie, wbijając kliny w podstawy swych dział. Potem dali ognia. Całe pokolenia dzieci w późniejszych szkołach musiały się potem uczyć poematu bezimiennego poety, który urodził się prawie dwieście lat po opisywanych wydarzeniach.
I szli z podniesionym czołem, w równych szeregach,
a potem…
Dwieście dział przemówiło głosem gromu!!!
Akurat. Biafra nigdy nie miał dwustu dział. Z tych stu sześćdziesięciu, które dostał, udało mu się doprowadzić na pole bitwy jakieś sto czterdzieści (historycy spierają się do dziś o dokładną liczbę), a Chorym Ludziom udało się odwrócić na czas i wycelować może trzy czwarte. Ile z nich mogło wypalić, a ile nie mogło, mając przed wylotami luf własne pozycje? Nie wiadomo (specjaliści od historii wojska skłaniają się dzisiaj ku liczbie dziewięćdziesięciu, maksimum). Ale jak niby nauka ma dyskutować z poezją?
Dwieście dział kierowało krokami śmierci,
a oni…
nadzy, musieli brać ją w ramiona.
Dwustu Bogów otworzyło swe otchłanne oczy,
a oni…
musieli w nie patrzeć i ślepnąć.
Dobre. Pierwsza salwa niewiele zaszkodziła atakującym oddziałom. Artylerzyści nabijali spokojnie i opuszczali lufy. Drugi raz dali ognia, kiedy Tepp już opuścił oliwny gaj. Ta salwa była lepsza, ale nie przesadzajmy z oceną skuteczności ówczesnych kul. Dwa bataliony elitarnej piechoty górskiej zaczęły strzelać, kiedy wrogowie znaleźli się w zasięgu ich karabinów. Chorzy Ludzie, w przeciwieństwie do oddziałów ochotniczych, byli dobrze wyszkoleni i bardzo spokojni. Wystrzelili jeszcze raz, wbijając celownicze kliny, a potem zaczęli ładować kartacze. Natarcie, wbrew poecie, który jeszcze się nie narodził, nie załamało się bynajmniej. Luańczycy, mimo poważnych strat, atakowali dalej. Ich głównym problemem (o czym poeta nie mógł wiedzieć) była powtarzana ciągle komenda: „Zewrzeć szeregi!”. Gdyby nie to, gdyby nie regulamin armii Luan, uwzględniający jedynie łuczników i piechotę zbrojną w miecze, może nie powstałby poemat pod tytułem „Masakra pod Negger Bank”? A może dotyczyłby kogoś innego? Niestety…
„Zewrzeć szeregi!!!” – wywrzaskiwali pozostali przy życiu dziesiętnicy, dokładnie jakby chcieli dać lepszy cel odległym o kilkadziesiąt kroków dalej facetom ze stemplami, pakułami, oliwą, stojącym wśród worków z prochem i stosów przygotowanych kul.
Notabene naukowcy do dziś zresztą głowią się, dlaczego kartacze były tak mało skuteczne. Teoretycznie przecież metalowa puszka wypełniona kulami po opuszczeniu lufy wysypywała swój ładunek i… powinno to działać prawie jak karabin maszynowy. Ale w praktyce nigdy nie działało. Kartacze sprawdzały się jedynie w wąskich korytarzach bronionych twierdz, podczas walk ulicznych w miastach… Nigdy na równinie. Nie były ani w tysięcznej części tak skuteczne jak karabin maszynowy, nie były nawet tak skuteczne jak współczesny im karabin ładowany przez lufę. Do dziś właściwie nie wiadomo, dlaczego.
Chorzy Ludzie dali ognia wprost w twarze atakującej piechoty, wybijając kliny swych armat.
I wtedy dwieście dział przemówiło znowu…
głośno i wyraźnie
plując śmiercią ze swych paszczy, a kartacze…
rzeźbiły krwawe wąwozy w szeregach.
Bzdury. Kartacze zabiły bardzo nielicznych. Faktem jest, że wielu odniosło powierzchowne rany, faktem jest, że żołnierz, który widzi, jak wszędzie wokół pojawia się krew, choćby z powierzchownych zadraśnięć, nie przejawia już takiej ochoty do walki jak przedtem, ale… Dwa bataliony zabezpieczenia prowadziły ogień precyzyjny i skuteczny. Dziewczyny z górskiej dywizji zaczęły nakładać bagnety na lufy swych karabinów. To one zatrzymały piechotę Luan w ostatniej chwili.
To, co zostało przy życiu, zaczęło uciekać. I wtedy właśnie, o czym nienarodzony jeszcze poeta nie wiedział, dowódca artyleryjskiego parku podskoczył do Achai.
– Teraz damy im popalić – krzyknął. – Ładuj granaty! Podniesienie na cały klin.
To nie było bezpieczne dla dział. Artylerzyści jednak spełniali pospiesznie niecodzienny rozkaz. Mordercze maszyny zostały nabite, lufy podniesione na maksymalną wysokość. Dowódca parku, przygryzając wargę, oceniał odległość.
– Teraz – warknął nagle.
Wystrzelone kule przeszły wysoko ponad głowami uciekających piechociarzy. Kilka wybuchło daleko przed nimi, kiedy drewniana zatyczka przez uderzenie została wepchnięta do ładunku prochowego. Reszta kul odbijała się od ziemi, toczyła, więzła pomiędzy zaoranymi bruzdami. Uciekający żołnierze po dłuższej chwili wbiegli pomiędzy leżące na ziemi, żelazne kule. Dokładnie w momencie, kiedy dopalały się w nich lonty…
I cisza zaścieliła pobojowisko jak całun,
i żaden już krzyk nie ośmielił wznieść się nad polem
chwały.
Nie do końca. Tepp, co prawda, stracił cały swój korpus. Przyczyną był bezpośredni atak na działa osłaniane przez piechotę. Dużo później ataki tego typu zostały zakazane w regulaminie, nawet w wykonaniu konnicy. Wbrew pozorom jednak ponad połowa jego żołnierzy wyszła cało z pola bitwy. Tepp stracił swój korpus dopiero w przeciągu następnych trzydziestu dni. Tak jak przewidział Biafra: od nieleczonych prawidłowo ran, z powodu złych warunków, infekcji i zakażeń, choć wtedy nikt jeszcze nie znał znaczenia tych słów.
Z drugiej strony pola bitwy „ochotnicza piechota” Chorych Ludzi w kompletnej rozsypce posuwała się małymi grupkami dalej i dalej od złowieszczej konnicy. To nie byli żołnierze, to byli bandyci – łatwo ich rozproszyć, ale niełatwo zabić. Teraz rozmyślali tylko, gdzie można coś zrabować i gdzie można się napić. A przed ich oczami ukazał się taki piękny cel… Miasto! Całe, wielkie, cholernie bogate miasto! To nie byli ludzie inteligentni, przewidujący i mnożący przed sobą problemy, które mogły się pojawić. To były szumowiny bez wyobraźni, które nagle zobaczyły przed sobą łup. Chorzy Ludzie ruszyli w stronę miasta.
W samym Negger Bank nikt nie znał wyniku bitwy. Krążyły różne plotki co do liczebności własnych oddziałów. Każdy jednak wiedział, że korpus Mohra to trzydzieści tysięcy doborowego wojska, a korpus Teppa to czterdzieści tysięcy. Jeśli więc siedemdziesiąt tysięcy Luańczyków stanęło naprzeciw dziesięciotysięcznej Armii Arkach (tak oceniano siły Biafry) to wynik był łatwy do przewidzenia. Bramy nie były zamknięte.
Kiedy więc pierwsi Chorzy Ludzie podeszli do Bramy Sakwowej, starszy strażnik usiłował po prostu pobrać od nich myto i cło za wnoszone do miasta karabiny. Ot, jacyś ludzie chcą przejść, przecież nie wojsko, bo mundurów nie mają. Chorzy Ludzie nie chcieli płacić cła – zastrzelili strażnika. W kilka chwil później wybito całą obsługę bramy. Ktoś przeciął liny od zwodzoneno mostu, ktoś rozwalił łańcuchy obronnej kraty. Coraz bardziej liczna wataha zbójów rozbiegła się po ulicach, by palić i rżnąć wszystko, jak leci.