– Trzysta… co? – spytała.
– Dział. Armat – wzruszył ramionami. – Jakaś ich nowa broń. Muszą jednak ją przewieźć łodziami na brzeg. A to dopiero będzie możliwe, jak zajmiemy kawałek brzegu w prowincji Negger Bank.
– Czyli nigdy – mruknęła.
Nie zwrócił na nią uwagi.
– Mamy tysiącosobowy korpus ekspedycyjny Królestwa Dery. Nieprzeszkolony i nie dysponujący nową bronią. Mamy kupę rycerstwa z Królestw Północy, też będzie ich z tysiąc. Ale o dyscyplinie lepiej nie mówić.
– Czyli… razem osiem tysięcy żołnierzy. Dowodzonych według różnych regulaminów, albo w ogóle bez… a to wszystko na… Czterdziestotysięczną Armię Luan. Drugie czterdzieści tysięcy w Negger Bank i jeszcze trzydziestotysięczny Korpus Mohra, który skoczy nam na karki, jeśli pojawimy się na jakiejkolwiek cesarskiej drodze. Kurwa! Ja mogę umrzeć w każdej chwili. Ale nie wysyłaj na śmierć tych wszystkich dziewczyn. Tych chłopaków z obcych państw. Osiem tysięcy na sto dziesięć tysięcy, nie licząc garnizonów? Oczadziałeś?
– Czekaj, czekaj… Wszystkie siły tkwią teraz w fortach lub obozach warownych. Prześliźniemy się i…
– … i dostarczymy im rozrywki – dokończyła.
– Czekaj – powtórzył. – Słuchaj, Troy nam jaja urwie, jeśli nie uderzymy teraz. A wiesz dobrze, że może to zrobić. Nie mówiąc już o tym, że mają tam na mnie takie materiały, których ja sam na siebie nie mam – wyznał szczerze. – Uderzymy. Z tobą lub bez ciebie. Ale uderzymy.
Achaja jęknęła cicho. Ten wariat zamierzał pogrążyć całe królestwo! Ten samozwańczy półbóg, ten skretyniały czytelnik rycerskich eposów postanowił zaprzeczyć matematyce. Jego zasraną, skompletowaną z przypadkowych oddziałów „armię” byle luański garnizon rozsmaruje na pierwszej polanie, gdzie zły los pozwoli im się spotkać.
– Kurwa!
– Czekaj, kochanie… Poleciłem zorganizować nasze wojska jak górskie dywizje. Całe zaopatrzenie na mułach. Możemy iść przez las. Możemy…
– Popełnić samobójstwo.
– Ominąć Drugi Mieszany i…
Zrozumiała jego plan. Przejść pod bokiem. Przedwiośnie może to sprawić. Kiedy oni będą zamknięci w fortach. A niech sobie, osłabiona nawet, „zwykła” Armia Arkach, która pozostanie na granicy, radzi sama z Drugim Mieszanym.
– No ale… Pierwszy Gwardyjski spadnie nam na kark, a Mohr uprzątnie ciała.
– No – niespodziewanie przyznał jej rację.
– Słuchaj – spojrzała na niego. – Czego się najbardziej boimy w Negger Bank?
– Równin i dróg – odparł natychmiast. – Wszystkiego tego, co pozwoli im rozsmarować nasze lekkie jednostki.
– Bosko! – roześmiała się. – Powiedziałeś dróg?
– No.
– No to robimy tak: omijamy nie tylko Drugi Mieszany Suhrena, ale też Pierwszy Gwardyjski dowodzony przez Teppa. Walimy, wykorzystując, co się da, do wybrzeża po zaopatrzenie Chorych Ludzi i przed nami tylko Mohr.
– Dziewczyno – potrząsnął głową. – Wiesz, co to są linie zaopatrzeniowe, które oni mogą przerwać?
– Co za różnica? Przerwą i tak. Nie sądzisz chyba, że Armia Arkach pokona Drugi Mieszany… Albo dostaniemy amunicję z łodzi Chorych Ludzi, albo nie. Żarcie armia zapewni sobie sama.
Zamyślił się. Jego ręka, którą masował czoło, drżała. Coś dziwnego rozświetlało mu oczy. Wydawał się przytomny i nieprzytomny zarazem. Narkotyk sprawiał, że jego głowa chwiała się lekko, ale myśli były trzeźwe. Armia zorganizowana na wzór górskich dywizji, ciągnąca zaopatrzenie na własnych, prowadzonych za uzdę koniach i mułach, rzeczywiście mogła dokonać czegoś takiego. Zamiast walczyć z przeważającymi siłami… po prostu je ominąć. Armia Arkach, która pozostanie na granicy, powinna jeszcze jakiś czas wytrzymać, kiedy oddziały ekspedycyjne tymczasem dotrą do Negger Bank, pobiorą zaopatrzenie Chorych Ludzi i przetną najważniejszą drogę handlową Cesarstwa. Operacja jak uderzenie mieczem w blok masła.
– Jak długo będziemy musieli wytrzymać w Luan? – spytała Achaja.
– Zaan uderzy na wiosnę. Myślę…
– Nie licz na to, że dojdzie choćby do Syrinx.
Zagryzł wargi.
– Królestwa Północy też uderzą… – skrzywił się, kiedy machnęła lekceważąco ręką. – No dobra. Powiem ci – zerknął na chłopską rodzinę skupioną pod ścianą, ale… ich obecność nie miała żadnego znaczenia. Już nie miała. – To będzie wojna nowego rodzaju.
Wyjaśnił jej, że Królowej udało się wymóc udział sześciuset wojowników z Wielkiego Lasu. Ale ten oddział nie wzmocni sił głównych. Nie miałoby to zresztą sensu. Wojowników i tysiąc rycerstwa z Północy pośle się przodem i bokami. Nie po to, żeby walczyli. Przecież w Luan zmiecie ich dowolny zorganizowany oddział wojska. Nie. On planował co innego. Rycerze i wojownicy w małych grupach pójdą po to, żeby siać terror. Ilu trzeba chłopów, żeby powstrzymać pięciu rycerzy? Jedna wieś nie wystarczy. A jeśli w małym miasteczku nie ma garnizonu regularnej armii, to ilu mieszczan trzeba, żeby mogli odeprzeć atak raptem dziesięciu rycerzy? Nie wystarczy im sił. Dziesięciu rycerzy zrówna miasteczko z ziemią, spali, zrabuje, wymorduje wszystkich, którzy nie uciekną. Ilu wojowników z Lasu powstrzymają kupcy? Jednego? A jeśli będzie ich pięciu? Co ze wsią, co z miasteczkiem, co z osadą rzemieślniczą?
Potrząsnęła głową.
– Chcesz wszystkich zamordować?
– Przecież wsie i tak zawsze były palone.
– Ale nigdy w zorganizowany sposób.
Wzruszył ramionami.
– Wiesz… mam wrażenie, że byłoby mi wszystko jedno, czy zabije mnie ktoś przypadkiem, czy w sposób zorganizowany – zerknął na nią. – Zresztą tu nie chodzi o zabijanie. Tylko o terror, niszczenie. Rycerze uderzą na wsie i małe miasteczka. Chłopi pewnie uciekną w las, ale tam będą na nich czekać wojownicy. Żadnych starć z wojskiem. Żadnych niepotrzebnych rzezi, bo nie o to tutaj chodzi.
– A o co? – spytała rozeźlona.
– Jak to? Oni mają uciekać – uśmiechnął się rozbawiony. – Jeśli jeden z drugim, chłop, mieszczanin, rzemieślnik czy kupiec zostanie napadnięty i złupiony, a w lasach ukryć się nie będzie sposób, bo tam grasują potwory, to…
– To co?
– Tysiące ludzi rzuci się do ucieczki pod opiekę garnizonów. Tysiące ludzi! Z dobytkiem, który zdołali wynieść, z wozami, z rodzinami. Oni zatkają imperialne drogi. A jeśli nawet dotrą do jakichś zorganizowanych oddziałów, to pan oficer, który tam dowodzi, będzie ich musiał żywić – Biafra uśmiechnął się znowu. – Czym? Odbierze od ust swoim żołnierzom? Zrobimy im taki burdel, że kwatermistrzowie sami będą się obwieszać.
Teraz ona wzruszyła ramionami.
– Burdel czy świątynia – mruknęła – dalej mamy parę tysięcy na sto!
– Ale też możemy bić się z kolejnymi oddziałami osobno. Nie uderzą całą siłą, bo nigdy nie zdołają ich zebrać. Ale to nie wszystko. Wiesz, co zabija najwięcej żołnierzy?
– Chyba inni żołnierze – zakpiła.
– Błąd – uśmiechnął się. – Nieprawda.
– Kurde! A co?
– Sprawdziłem wszystkie raporty, do jakich mogłem się dostać. I przeliczyłem sobie. Na jednego żołnierza zabitego przez wroga przypada pięciu, którzy zmarli od nieleczonych ran, chorób, złego żywienia.
– Ilu?
– Pięciu – powtórzył. – Jeśli stuosobowy oddział ma straty w bitwie rzędu dwudziestu zabitych żołnierzy, to potem i tak znika, bo pozostali umierają z różnych innych przyczyn. Tobie to trudno ocenić, bo walczyłaś w elitarnej, górskiej dywizji, a tam medycy i zaopatrzenie najwyższej klasy. A widziałaś, co w piechocie? Żarłaś kiedyś brudną, zgniłą brukiew, popijając wodą z kałuży?