– Ja cię pieprzę! Tylko nie to! Achaja, tylko nie to, błagam.
– No co? – rozłożyła ręce. – To Luan jest powiernikiem Zakonu na tym świecie. Jeśli sądzisz, że chłopaki z wyspy darują nam szarpanie Cesarstwa, to jesteś naiwny.
– Nie jestem naiwny. Jeśli jednak powiemy coś przeciw Zakonowi, to nie będzie dla nas miejsca na tym świecie, dziewczyno.
Prychnęła ze złością.
– Ach tak? To znaczy, że chcesz uciec do Dery, jak się nie uda, co? Czy do Symm? A może do Linnoy. Masz już ustaloną marszrutę ucieczki? – rąbnęła pięścią w stół. – Przecież, kurwa, tak czy tak położymy głowy w tym interesie! Nie wymkniemy się już, Biafra!
Skrzywił się. Potem sięgnął po kubek z wódką.
– Ale nie Zakon, dziewczyno.
O mało nie eksplodowała przy stole.
– Ty się, kurwa, zastanów! Jeśli Zaan ma na ciebie grubą teczkę, to co z nią zrobi, jeśli nie uderzysz, co? No, odpowiedz! Co z nią zrobi? Spali? Nie sądzę. A jeśli uderzymy i wszystko się zesra, bo za plecami będziemy mieli czterdzieści powstań z powodu nadmiernych podatków, to…
– Ale nasz handel… Wszystko pieprznie, jeśli wmieszamy w to Zakon.
– Nasz handel to teraz Chorzy Ludzie. A to jest jedyne na całym świecie królestwo, które ma Zakon głęboko w dupie! Jedyne! Mamy niepowtarzalną szansę, Biafra. Teraz albo nigdy. Teraz albo nigdy! Czy ty rozumiesz, co do ciebie mówię?
Skinął głową.
– Królowa…
Nie dała mu dokończyć.
– Poradzisz sobie z Królową, Biafra. Jesteś sto razy bardziej inteligentny niż ona. Zrób to! Zrób to i idziemy na Luan położyć nasze głowy na jakimś prowincjonalnym polu bitwy.
Przeżuwał to, co powiedziała, z coraz mniej pewną miną. To naprawdę była gra o wszystko. O wszystko! Ale… mieli bardzo słabe karty… Wojna przeciw Zakonowi. Wojna przeciw Bogom! Jeśli jednak Luan padnie, Zakon będzie psem bez zębów. No ale… przecież, nikt nie planował upadku Luan. To nie miała być taka wojna. To miało być odwrócenie starego powiedzenia… Tym razem: dwa kroki w przód i krok w tył. Nie zwyciężą Luan, bo to przecież niemożliwe. Ale… Czy mają jakąś alternatywę? Czy ON ma jakąś alternatywę? Bogowie… Nie, nie. To teraz człowiek powie Bogom: odtąd ja będę rządzić? W tym oceanie krwi? Przestraszył się. Wyraźnie się przestraszył. Nie sądził, że jego intrygi zawiodą go aż tak daleko. Wojna z Zakonem. O panowanie nad światem. Przegrana wojna z Zakonem – o potwierdzenie zakonnego panowania nad światem. Czy taką wojnę można w ogóle podejmować? Tylko po to, żeby, umierając, móc sobie powiedzieć „przynajmniej próbowałem”? A jakie to ma znaczenie? No dobra. A jakie ma znaczenie życie ze świadomością: mogłem, ale nie spróbowałem? No… w życiu przecież wiele może się zdarzyć. Można tęgo popić. Można się zrzygać. Można kogoś przelecieć. Można zbić majątek. Można egzystować w swojej małej chałupce, złorzecząc Bogom i ludziom. Można… Czy można żyć ze świadomością: mogłem, ale nie spróbowałem? Postawić wszystko na jedną kartę. Kurwa! Tylko czemu ta karta jest taka słaba? Dlaczego nie można postawić na tuza? Dlaczego nędzna szóstka to wszystko, co się ludziom zdarza? Aaaaaa… I z szóstkami ludzie wgrywali. Jak się dobrze gra, to i szóstka tuzem. A przynajmniej spróbujmy to sobie wmówić. Spróbujmy to sobie wmówić… Co innego nam pozostało? Przecież szóstka to w końcu nie dwójka.
Uśmiechnął się nagle.
– Zakonu wszyscy nie cierpią – mruknął. – Ale boją się, bo…
– Tato – przerwała mu Achaja, zwracając się do wójta. – Teraz będzie wojna z Zakonem.
– No – wójt kiwnął głową. – Nareszcie się ktoś zabierze za tych psubratów. Nareszcie ktoś im powie, że ludzie nie chcom już trzymać karku pod ichnim butem.
– Ale to wojna z Bogami.
– A na co nam tacy Bogowie, co niesprawiedliwość tylko czynią? Na co nam, pytam – stary rozjątrzył się wyraźnie. – Nie podobamy się naszym Bogom? To niech se znajdą innych ludzi. A my se znajdziemy innych Bogów! O!
– Ty, stary, rzadko masz rację – powiedziała jego żona. – Ale dzisiaj, o dziwo… znowu masz.
– No, kurna. Cały czas mówią, że źle robimy. To nie tak, tamto nie tak – odezwał się najstarszy z synów.
– No. Nie podobamy się Bogom ani tym, co w ich imieniu tu rządzą. To niech se, kurna, innych znajdą. Takich, co im się bedom podobali.
– No mówię – zaperzył się wójt. – Jak my się Bogom nie podobamy, to dlaczego nas takimi stworzyli? Trza było od razu zrobić nas tak, żebyśmy się podobali. A jak nie, to próżny żal. Hajda z chałupy, co gadać po próżnicy. Niech se znajdą innych ludzi, a my se znajdziemy innych Bogów. I nie będzie głodnych wytyków. Tylko, coś tak dziwnie… to oni nie chcą się od nas odpieprzyć, a nie my od nich.
Achaja roześmiała się nagle. Po szkole w obozie niewolników, po szkole Viriona… nie wierzyła w nic. Nie wierzyła w Bogów, nie wierzyła w ludzi. Biafra potrząsnął głową zdziwiony. On również nie wierzył w Bogów, zbyt wiele książek przeczytał, zbyt wiele wątpliwości zasiano w jego głowie. W ludzi nie wierzył z racji swojego zawodu. Ale to też łączyło się z Bogami. Skoro każdego można było kupić, każdego wykorzystać, zmusić do popełnienia dowolnego czynu, który choćby zamajaczył w głowie Biafry, to… coś było nie tak z dziełem stworzenia. Nie on wymyślił głupotę i skurwysyństwo. Ale skoro on, maleńki człowieczek, nauczył się, jak to wykorzystać, to jak do tego miała się władza wszechmocnych Bogów? Przejął część ich mocy? Wątpliwe. A może tylko wiedział, że nikt nie uderzy go w rękę, którą wyciągał, by mieszać w najgorszych pokładach ludzkiego świństwa. A może tylko czuł? A może był po prostu wrażliwy i mógł widzieć, że coś takiego, co dzieje się wokół, po prostu… nie może się zdarzyć? Nie ma prawa.
– No dobra – z pewnym trudem wstał zza stołu. – Będzie wojna z Zakonem, Bogami w sprawie zniesienia niewolnictwa – zaśmiał się. – Ale jaja napiszą o nas w kronikach – podszedł do drzwi i pchnął je z całej swojej wątłej siły. – Ale jaja… – powtórzył i wyszedł.
Shha lekko zaniepokojona podeszła do siostry.
– Achajka, niewiele zrozumiałam. Ale… Czy my będziemy robić dobrze?
– Zabijając obcych żołnierzy? Wiesz, to zależy wyłącznie od punktu widzenia.
Shha usiadła obok siostry i objęła ją ramieniem.
– Słuchaj. Ja nie jestem taka mądra jak ten Biafra. Powiedz mi powoli. Czy to będzie sprawiedliwa wojna?
Achaja uśmiechnęła się smutno.
– Jeśli wygramy, to będzie najbardziej sprawiedliwa wojna na świecie. Jeśli przegramy, nikt nas nie będzie pytał.
Shha skrzywiła się lekko.
– Powiedz mi jak moja siostra, co?
– Wiesz… My się bronimy przed Luan. Jesteśmy usprawiedliwieni. Nie nasza wina. Ale teraz zrobimy wielkie kurewstwo. Niby sami sobie winni. Nie trzeba było nas napadać, ale… teraz my będziemy zabijać na ich terytorium, palić, niszczyć, wyganiać. Czy to jest sprawiedliwe? Gdyby na nas nie napadli, to byśmy nie poszli. Więc niby sami sobie winni. Ale jeśli spytasz, czy teraz pójdziemy tam zabijać w obronie własnej, to ci odpowiem, że nie. Pójdziemy tam, by niebo i ziemię gołą zostawić. Ale wiesz… Jesteśmy słabsi. Jeśli więc się uda… To będzie najpiękniejsza wojna na świecie. Jeśli przegramy – będziemy bandą idiotów, którzy porwali się na niemożliwe. Wybierz, co chcesz, siostrzyczko. Jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Nie ma nigdzie.
– Laleczko. Nie wygłupiaj się i powiedz jak człowiek. Będziemy dobrze robić czy źle?
– Pojęcia nie mam… – zawahała się. – Źle! – po chwili zmieniła jednak zdanie. – Nie. Dobrze! Znaczy… Nie do końca. Chyba źle…
– Na frasunek najlepszy trunek – powiedział sentencjonalnie gospodarz, stawiając przed nimi nowe naczynie z wódką. – Jak ma być wojna z Bogami, co sprawili, że mi najmłodsza córeczka zeszłej zimy odumarła… znaczy wojna dobra!