– Eeee… – Achaja wzruszyła ramionami. – Po pierwsze, nie Bogowie winni akurat śmierci twojej córki. Po drugie, to będzie taka wojna z Bogami, jak ja jestem cesarzem Luan!
– Jeśli to nie wina Bogów – mruknął wójt – to po co gadali, że nam świat dają we władanie, co? Albo-albo, niech się zdecydują. Jeśli to nasz świat, to ja chce z powrotem moją maleńką córeczke! Jeśli ich, to im teraz za to dupę przypalcie, dziewczyny! – skrzywił się i przysiadł na brzegu ławy. – Ja stary jestem. Nie dla mnie światowe sprawy. Jedno wiem, co inszego w kronikach piszą, co inszego gadają, a jeszcze co inszego robią. Jednak… Jeśli podpalisz stodołę sąsiadowi, bo go nie lubisz – jesteś gnój i podpalacz. Na sąd ci trzeba iść. Jeśli jednak podpalisz stodołę sąsiadowi, bo on przez lata wszystkim ogłaszał, że nikt go ruszyć nie zdoła, bo go opatrzność chroni… Toś nie żaden gnój, jeno bohater, co się opatrzności oponuje. I nie na żaden sąd ci iść, tylko niech tamtego sama opatrzność mści… jeśli jej się uda. Jeśli jej się uda! Wóz albo przewóz, mówią u nas. Patrzaj, Achajka, na moją córcię. Głupie było dziecko, w chałupie głodno, wiana nie miała, co jej za życie było pisane? Na parobczyce by poszła, popychadłem została. Armia ją wzięła. A teraz wielka pani sierżant, morgowe ma, stopień ma, śliczne ubranie, siostra twoja, szlachcianka. Tyle dobra jej nasza armia uczyniła. Tyle dobra! Jej teraz mus iść odpłacać. Za to wszystko, co dano tej głupiej dziewczynce – wójt dopiero teraz odważył się i poczochrał włosy córki – za te wszystkie rzeczy, które dostała, jej mus iść i oponować się za Królową. I niech tylko wspomni czasem, jeśli na Zakon idziecie, że to też troszeczkę za tę malutką jej siostrzyczkę, co zeszłej zimy odumarła.
– Kurde, tato – Achaja potrząsnęła głową. – Co ma Zakon do Bogów?
– Jeśli nic nie ma – to po co gadają, że w Ich imieniu tu rządzą. Ubić wszystkich, bo łżą! Jeśli ma… To niech malutką córeczke oddadzą! A jak nie zechcą – to ubić ich, bo są świnie! Co im maleństwo zawiniło?
– Przygotuję wam spanie – stara przerwała przydługą wypowiedź swojego męża. – Pewnie zmęczoneście, córcie.
Wójt znowu napełnił ich kubki.
– No… wypijcie – powiedział zafrasowany czymś. – A potem idźta świeżym powietrzem odetchnąć. Nie lza po wódce się od razu kłaść, bo zmora w nocy przyjdzie. Nie lza…
Wypiły obydwie. Achaja podniosła się i wyszła pierwsza. Nie bała się zmory. Coś jednak wygoniło ją na zewnątrz. Ten wieczór. Ta noc przed nimi. Kiedy być może ostatni raz można było zobaczyć świat takim, jaki jest obecnie. Jutro… czy za kilka dni… wszystko już może wyglądać inaczej. Teraz spokój, szumiące na wietrze drzewa, potem wiosna, pierwsze liście i… wojna, jakiej jeszcze świat nie widział. Kurde. Jaki spokój! Topniejący śnieg, szczekające psy, ludzie układający się do snu w chałupach. Czy oni wiedzą, że świat już nigdy nie będzie taki jak dawniej? Czy wiedzą, że jeśli stanie się cud i Armii Arkach się uda, to z ich zapadłej wioski może się zrobić wielka handlowa osada, może miasto? Czy wiedzą, że jeśli się nie uda, Luan popędzi wszystkich, w pętach, do swoich kopalń, haremów, na wysypisko śmieci? Cokolwiek zresztą by się stało, porządek świata został zakłócony. Już nigdy nie będzie tak jak dotąd. Teraz już Bogowie i Zakon w to zamieszani. Teraz już wóz albo przewóz – nic nigdy nie będzie wyglądać jak dzisiaj. Lepiej lec na polu bitwy niż oglądać to, co przyniosą nadchodzące dni.
– Wiesz – powiedziała do siostry, która stała tuż za nią. – Chyba chciałabym tu zamieszkać. Tu i teraz. Z tą rodziną, w tym cieple…
– No co ty? – mruknęła Shha. – My już z innej gliny ulepione! Nam teraz karabin w garść i na Luan. Szlag! Ja tu nigdy nie wrócę. Ja już nie chcę. Ja chcę wśród wrzasku koleżanek, w huku wystrzałów, wśród zabijanych sióstr głowę położyć na polu bitwy. Za to, żeby mój ojciec też miał honor. Ale tu… już nie wrócę. Ja chcę słyszeć, jak Bei wyje, bo ucięła czyjąś głowę, ja chcę słyszeć, jak Mayfed szepcze, strzelając: „Wy gnoje, macie za to, że nie mogłam wyjść za mojego chłopaka!”. Ja chcę widzieć, jak Chloe się uchlewa przed atakiem, a potem wali mieczem jak kowal. Ja chcę być z Zarrakh, Lanni i Sharkhe, jak ryczą ze strachu, a potem z wściekłości. Ja już chcę tylko słyszeć, jak Biafra mówi do mnie: „Zabij ich wszystkich, córko”. Ja chcę słyszeć, jak on mówi: „Sierżancie, weźcie trzech najlepszych strzelców i…”. Kurwa mać. Ja już tu nie wrócę. Ja chcę jeszcze, choć raz, zobaczyć, jak moja własna siostra mruży te swoje wielkie oczy, a chwilę później czyjeś rączki, nóżki i główki szybują w powietrzu zupełnie odłączone od ciała. Ja chcę krzyczeć: „Zapierdalać żołnierze! Do przodu suki! Do przodu małpy pieprzone” – Shha zagryzła wargi i przycisnęła pięści do oczu. – Ja już tu nie wrócę, Laleczko. Pierdolę moje morgowe. Sram na moich braci i siostry, choć ich wszystkich kocham, każdego z osobna i wszystkich razem. Ale… My już z innej gliny jesteśmy. Nam tylko marsz w głowie, wrzaski naszych koleżanek, wycie naszych wrogów. My już tylko do przodu możemy. Aaaaaach! My młode. Nie przyjdzie nam głów położyć, to se sama życie ułożę. Sama! Razem z tobą, Laleczko. Ale nie tu. Nie tu, gdzie życie od podatku do podatku, od siania po żniwa. Już nie. My już tylko mowę wilków znamy. Nie owiec. Wilk powie: „Chodźcie, zdziry” i my pójdziemy. Owca powie: „Meeeee”… to na rożen ją nabić. My wilczyce, my już mowy owiec i ludzi nie znamy. Nie, nie. Ja już nie stąd. Ja już dołączyłam do tej wielkiej rodziny – Shha popatrzyła w niebo, na którym przez chmury zaczynały przebijać pierwsze gwiazdy. – Do tych wszystkich wojowników, którzy jeszcze walczą, mając pewność własnego zatracenia, widząc śmierć w swoich oczach, słysząc pieśń zagłady. My już z nimi, siostro. Oni, nasi bracia. Nikt inny. Gdziekolwiek są – Shha spojrzała na gwiazdy – gdziekolwiek są… To oni teraz nasi bracia, nasze siostry. My już nie stąd. My już ich koleżanki. Choćby jutro miał być koniec świata.
– Shha, siostro. Ale my… porwiemy się na coś niemożliwego.
– No to co? – Shha wzruszyła ramionami. – Prosty żołnierz z Luan lepiej mnie zrozumie niż moja rodzina. Skrzyżujemy miecze, popatrzymy sobie w oczy i… on już mój brat. Nie ci tutaj. Choćbyśmy mieli się zasiec. Choćby jedno z nas miało paść w wydeptaną trawę i zdychać powoli. On wie o mnie więcej niż mój ojciec. On moją rodziną. On…
– Szanowne panie!
Obie, zaskoczone, odwróciły głowy jak na komendę. Zdziwione obserwowały niecodzienny tu widok. Wiejską, częściowo zaśnieżoną, częściowo już błotnistą drogą jechał młody człowiek na ośle. Jego niezwykle jasne, żółte, a nawet częściowo białe włosy wskazywały, że musiał pochodzić z kraju Chorych Ludzi. Mógł mieć najwyżej osiemnaście lat. Jego osioł, obciążony dodatkowo jukami, ledwie zipał.
– Szanowne panie – powtórzył obcy. Pewnie skorzystał z otwarcia szlaku przez Wielki Las. Był jednak jednym z pierwszych Chorych Ludzi, którzy zapuścili się tak daleko. – Jestem Barach – przedstawił się. – Jestem bankierem.
– Kim? – mruknęła Shha. – Niczego nie kupujemy – dodała.
– Ależ ja nie chcę niczego sprzedawać – chłopak zręcznie zeskoczył z osła, który przyjął to z wyraźną ulgą. – Jestem bankierem. Ja nie biorę pieniędzy od ludzi, dając im jakiś towar. Ja biorę pieniądze i już – uśmiechnął się rozbrajająco.
Shha położyła dłoń na rękojeści noża.
– Rozbój robisz?
– Ależ, droga, pani – żachnął się chłopak. Był naprawdę sympatyczny. – Jestem bankierem, a nie rozbójnikiem. Czy tego nie widać?