Tymczasem w Luan armia ekspedycyjna znalazła się w kleszczach pomiędzy wzmocnionym korpusem Mohra i okrojonym korpusem Teppa. Musiała walczyć na równinie, w pobliżu świetnych imperialnych dróg, prawie pod murami wrogiego miasta. Nie można było zaszyć się w lesie, nie można było nawet wybrać jakiegoś wzgórza do ustawienia sił, bo w okolicy nie było wzgórz… Artylerzyści Chorych Ludzi poradzili więc Biafrze zajęcie pozycji tuż za rzeką, tak by mieć chociaż wodę za plecami. W pobliżu, za zakolem, znajdował się most na drodze prowadzącej do miasta (w rękach sił Luan), po lewej zagajnik oliwkowych drzewek. Od imperialnej drogi, którą właśnie zajmował korpus Mohra, dzielił Armię Arkach jedynie niski, ułożony z rzecznych kamieni murek z wieloma wyrwami dla przepustów melioracyjnych i drewniany płot bardzo starannie utrzymany przez pokolenia luańskich chłopów.
Tak właśnie wszystko przedstawiało się w dniu, który przeszedł do historii jako data „Masakry pod Negger Bank”.
A zaczęło się bardzo niewinnie. Mohr rozwinął swoje oddziały w oparciu o drogę. Zaatakował próbnie na lewym skrzydle mniej więcej dziesięcioma setkami, zanim jeszcze Armia Ekspedycyjna zdołała stanąć w szyku. Tysiąc luańskich żołnierzy atakujących przez oliwny gaj spowodowało zamieszanie wśród dywizji zwiadu, panikę wśród artylerzystów, którzy nawet nie wyciągnęli jeszcze z wozów kul i prochu, oraz mało zborne wycofanie całego pułku Chorych Ludzi. Dywizja Górska zapobiegła panice, ale zaskoczony zwiad zaczął się cofać, tratowany przez własnych, uciekających rycerzy, i zostawił na łasce losu wszystkie działa wraz z obsługą i wyposażeniem.
W tym właśnie momencie tysiącosobowy oddział Luan… został – wycofany. To przecież nie była jeszcze bitwa, to tylko rozpoznanie. Według wszelkich prawideł sztuki wojennej atakować trzeba według przygotowanego planu, a nie w przypadkowy, dowolny sposób. Mohr był bardzo dobrym dowódcą i zamierzał tę bitwę wygrać, żeby później nie ośmieszano go na dworze kąśliwymi wierszykami o strategu, który rzucił wszystkich naprzód jedną wielką kupą. Zamierzał wygrać i… wygrał. Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Biafra jeszcze nie był zbyt pijany. Obsobaczył pułkowników, ale ci nie mogli zaprowadzić ładu w swoich jednostkach. Wzorowo ustawiona była tylko dywizja górska, potem dołączyli do niej artylerzyści. Zwiad udało się uporządkować dopiero w momencie, kiedy siły Luan zbierały się do ataku. Chorzy Ludzie jakoś tam stanęli, ale tego burdelu nie można było nazwać szykiem. Rycerze trzymali się tyłów armii, zerkając ku rzece. Wojowników z lasu właściwie nie było na polu bitwy, ponieważ myszkowali po okolicznych lasach, napadając i grabiąc wszystkich, którzy znaleźli się w ich pobliżu.
W tym momencie uderzyła luańska ciężka jazda. Z przeciwnego skrzydła, rozwijając się i rozpędzając na drodze, za plecami własnych piechociarzy. Konie nie mogły sforsować ani murka, ani płotu – kawaleria musiała zrobić obejście wielkim łukiem, ale jakie miało to znaczenie przy ich szybkości? Oddział o liczebności mniej więcej dwóch tysięcy żołnierzy wyprysnął znienacka i uderzył na „Ochotniczy Pułk Piechoty Chorych Ludzi”. Ach… Ochotnicze oddziały to zawsze najświetniejszy brylant w koronie każdej armii. Żołnierze, którzy walczą, bo chcą, bo uważają, że postępują słusznie, którzy chcą się poświęcić. Takie wojsko zatrzymuje często natarcie wielekroć silniejszego przeciwnika i, mimo że skrwawione, często samo przechodzi do kontrataku. Ochotnicy to cud i łaska boska dla każdej armii. Ochotnicy to istny Bicz Boży, który w rękach sprawnego dowódcy może sprowadzić na wroga dzień klęski ostatecznej! To najwspanialsze wojsko – obiekt marzeń każdego stratega. Ale… Nie ci ochotnicy, których miał Biafra, nie ci… Po pierwsze, trudno nazwać ochotnikami ludzi, których odciągnięto spod szubienicy i dano wybór: „śmierć teraz albo na zatracenie gdzieś na końcu świata”. Po drugie, prawdziwy ochotnik to z reguły człowiek inteligentny, świadomy, gotów walczyć w obronie swojej ojcowizny, a nie szubrawiec, zbój, najgorszy męt i złoczyńca. Po trzecie, ochotniczy diament, żeby stać się brylantem w koronie armii, musi zostać oszlifowany, musi przejść przez normalny program ćwiczeń, musi się zahartować.
Niektórzy z Chorych Ludzi zdołali nawet wystrzelić. Potem cały oddział rozprzągł się, rozdzielił i zaczął uciekać zanim jazda spadła mu na kark. Impet ataku luańskiej konnicy poniósł ją więc aż do rzeki, gdzie kawalerzyści musieli zawracać w wodzie i szukać uciekających przeciwników w indywidualnych wypadach. Ale Chorych Ludzi niełatwo było złapać. To nie byli żołnierze, to byli bandyci i złodzieje. Nie potrafili stać w linii, ale uciekać, kryć się, kluczyć. To był ich żywioł. Jazda rozsypała się na równinie, pośród małych drzewek, na rzecznych płyciznach, w nabrzeżnych krzakach – nie notując większych sukcesów. Że przypadało co najmniej dwóch kawalerzystów na jednego uciekiniera? Bez różnicy. Przecież straż miejska również nie goniła złodzieja w pojedynkę.
W każdym razie zaimprowizowane skrzydło Armii Arkach przestało istnieć.
W tym momencie luańscy łucznicy zaczęli szyć, a do ataku ruszyło dwieście setek piechoty korpusu Mohra.
– No to, kurwa, po nas – mruknął Biafra.
Achaja skrzywiła się, jakby zgryzła coś kwaśnego, pułkownicy rozbiegli się do swoich jednostek, żołnierze, tak jak wcześniej rycerze, zaczęli zerkać do tyłu, ku rzece.
Ale…
Artylerzyści, którzy zdołali wcześniej wycelować swe działa, odpowiedzieli ogniem tak silnym, że szeregi łuczników rozprzęgły się już po drugiej salwie. Kamienne kule rzeźbiły wielkie wyrwy w zwartej masie szeregów przeciwnika, metalowe granaty rozrywały się, zabijając, raniąc i parząc mistrzów łuku tak skutecznie, że ci, którzy przeżyli, zmieszali się i runęli w tył jak, nie przymierzając, piechota Chorych Ludzi. Nikt w Luan dotąd nie widział czegoś takiego! Wbrew pozorom to nie było złe wojsko. Tylko… Łucznicy w całej swojej dotychczasowej historii byli atakowani głównie przez jazdę, czasem piechotę. Nikt nigdy nie zadał im strat na samym początku bitwy, podczas pierwszego ostrzału. No, może inni łucznicy, może kusznicy. Ale nie dziwna, niewidzialna śmierć, która przyszła znikąd wraz z dziwnym dymem, który zasłaniał teraz pozycje przeciwnika.
– Przenieść ogień na piechotę! – ryknęła Achaja, bo tak było napisane w instrukcji „dołączonej” do oddziału artylerii. Instrukcję tę przeczytała zaledwie dwa dni temu.
Artylerzyści jednak byli dobrze wyszkoleni, odwracali działa, zmieniając jednocześnie kąt podniesienia luf. Piechota dochodziła właśnie do kamiennego murku, kiedy armaty wypaliły znowu. Nie było takich możliwości celowania, jakie pojawiły się tysiąc lat później. Kule padały byle jak, jedynie w pobliżu wskazanych celów. Ale… Jeśli jakaś uderzyła w murek – rozpryski kamieni kaleczyły wszystkich wokół. Jeśli za murkiem, odłamki i rykoszety zabijały tych, którzy pragnęli się skryć choć na chwilę. Jeśli przed… Uuuuuuu, tym, którzy byli przed murkiem w momencie, kiedy padł tam granat, to już lepiej było się nie rodzić…
Świetna, doborowa piechota Luan przeszła jednak i rozlała się na niezasianym jeszcze polu.
– Strzelać! – Biafra nasypał sobie pół kubka białego proszku, zalał wódką i wypił. – Strzelać, psia wasza mać.
– Nie schlej się! – warknęła Achaja, choć i ona miała ochotę na coś, co odsunie strach choć trochę. Tak po prawdzie była przerażona zagładą własnego skrzydła i kawalerią wroga, która dosłownie o kilkaset kroków od jej stanowiska ciągle uganiała się za resztką Chorych Ludzi.
Żołnierze składali się do strzału. Pierwszy szereg wykonał przyklęk, drugi wysunął lufy ponad ich głowami.
Oficerowie obliczali odległość, podoficerowie wywrzaskiwali komendy, żołnierze ustawiali celowniki swoich karabinów.
Pierwsza salwa. Prawie sześć tysięcy karabinów przemówiło jednym głosem. Dym zasnuł własne stanowiska tak, że nie można było zobaczyć jakichkolwiek efektów. Sto kroków. Ktoś w atakujących oddziałach padał, ktoś dławił się własną krwią, ktoś szedł dalej.
– Łaaaaaaduuuuuuj!
Sześć tysięcy żołnierzy wyjęło z ładownic po jednym naboju każdy. Sześć tysięcy dziewczyn włożyło kule do ust i odgryzło papierowe tutki. Proch został wsypany do luf, papier zmięty i dociśnięty wyciorami. Sześć tysięcy kul wbito do gorących luf, zatkano papierem, przybito.
Piechota Luan zbliżała się właśnie do drewnianego płotu. Oddziały skłębiły się, ci z tyłu zaczęli napierać na tych, którzy przełazili przez płot, panował coraz większy ścisk. Niektórzy już zeskakiwali, niektórzy chcieli przewrócić płot, żeby przyspieszyć akcję, ci, którzy przeszli, i tak musieli czekać na pozostałych.
W tym właśnie momencie w odległych o sześćdziesiąt kroków oddziałach Arkach rozległy się ostre gwizdy oficerów. Prawie sześć tysięcy karabinów wystrzeliło wprost w kłębowisko ciał. Ludzie zaczęli wyć. Płot runął pod naporem martwych lub rannych ciał, przygniatając tych, którzy chcieli się pod nim ukryć. Część żołnierzy targnęła się do tyłu w szoku, część skłębiła jeszcze bardziej. Jedni chcieli pomóc rannym kolegom, inni kręcili się w kółko, nie bardzo wiedząc, co się dzieje. Armaty przykryły ich ogniem, bijąc na wprost w największe kłębowiska ciał.