Bogowie! Gdyby Biafra był tak dobrym taktykiem jak strategiem i puścił swoje dziewczyny do ataku, mógłby rozproszyć ten bezwładny tłum. Być może sześciotysięczna armia pokonałaby w bezpośredniej walce trzydziestotysięczną. Ale… Biafra po pierwsze był tchórzem, po drugie znał się na polityce i strategii, a nie taktyce pola bitwy, a po trzecie, miał ciągle pod bokiem wrogą konnicę.
Tymczasem w siłach Luan znalazł się odpowiedni człowiek na właściwym miejscu. Jakiś bezimienny setnik (historia nie zanotowała, kto to był), rycząc i kłując mieczem zebrał wokół siebie kilkudziesięciu ludzi. Ruszył do przodu, pociągając następnych. Po kilku chwilach parę tysięcy żołnierzy oderwało się od kłębowiska przy obalonym płocie i ruszyło do ataku, tym razem biegiem.
– Nabóóóóój bierz!
Prawie sześć tysięcy dziewczyn wyszarpnęło naboje z ładownic.
– Kulęęęęę odgryź!
Luańczycy rozpędzali się właśnie.
– Proch syp! Papier do lufyyyyyy…
Prawie sześć tysięcy żołnierzy armii wyciągnęło swoje wyciory i zaczęło przybijać ładunki w lufach.
– Wycior w łoże! Kulęęęęę do lufyyyyyy…
Luańczycy w biegu potrafili się formować. Im bliżej coraz bardziej przerażonych dziewczyn, tym bardziej równe były ich szeregi.
– Przyyyyybij!!!
Wyciory znowu wylądowały w lufach. Oni byli tak blisko! Oni byli tak blisko! Ta sama myśl pojawiła się w sześciu tysiącach dziewczęcych głów. Przecież nic ich nie zatrzyma!
– Równaaaaaj! Panewkę w górę!
Jeszcze niecałe dwadzieścia kroków. Jeszcze tylko kilkanaście. Bogowie!!! Aaaaaaaa… Co najmniej kilkuset żołnierzy Arkach nie wytrzymało napięcia, widząc zbliżający się pancerny taran i, rzucając karabiny, zaczęło uciekać do rzeki.
I wreszcie…
– Ładuuuuuj!
Rozległ się trzask odwodzonych kurków. Nie trzeba było mierzyć. Tamci byli tuż, prawie o wyciągnięcie ręki. Nawet nie można było ustawić celownika w karabinie na tak małą odległość.
– Pal!
Właściwie nie wiadomo tak naprawdę (a przynajmniej wtedy nie było wiadomo), dlaczego karabin zyskiwał przewagę nad kuszą i łukiem. Był bardziej szybkostrzelny niż ciężka kusza, ale mniej celny. Był wielekroć mniej szybkostrzelny niż łuk, ale za to dużo bardziej celny. Dlaczego więc ani łucznicy, ani kusznicy nie potrafili nigdy sami, bez wsparcia, zatrzymać atakującego wroga? Co było więc w tych wystrzeliwanych z karabinów ołowianych kulach o średnicy kciuka? Tamci bali się huku i dymu? Nie obrażajmy doborowych wojsk Luan, to nie byli tchórze. Huk i dym był straszny, ale… bardziej dla dziewczyn z Arkach, które miały osmalone twarze. To im dzwoniło w uszach. Dlaczego więc nie kusza, nie łuk, tylko karabin? Trudno na to odpowiedzieć, biorąc pod uwagę ówczesny stan techniki. Może jedynie dlatego, że człowiek trafiony strzałą często biegnie z rozpędu jeszcze kilka kroków i pada do przodu… Człowiek trafiony ołowianą kulą natomiast leci w tył, jakby któryś z Bogów z całej siły szarpnął nagle przywiązaną do jego pleców niewidzialną liną.
Po ostatniej komendzie „Pal!”, oficerowie Arkach odzyskali zdolność widzenia dopiero po kilku chwilach. Szeregi wojska cofały się odruchowo, niektórzy żołnierze wyjmowali nowe ładunki, większość oglądała się do tyłu, na rzekę…
Dym rozwiał się szybko, ukazując to, co zostało z atakującej szpicy. To, co zostało… właśnie uciekało.
Achaja, wykorzystując moment ciszy, podskoczyła do Biafry.
– Atakuj! – wrzasnęła. – Atakuj teraz!!!
Biały proszek musiał właśnie zacząć działać. Biafra był tak naćpany, że ledwie mógł przytomniej spojrzeć. Był osłupiały przebiegiem zajść. Zerkał na konnicę wroga, która rozlewała się coraz szerzej na równinie, popatrzył na trupy leżące pomiędzy płotem a ich własną, poszarpaną linią, ale… dwoiło mu się w oczach.
– Jak? – szepnął.
– No do przodu, kurwa, i już! – syknęła Achaja.
– I co? – głowa chwiała mu się lekko. – Podejdziemy do nich na trzydzieści kroków, zatrzymamy się, załadujemy i… – czknął głośno – i wystrzelimy?
– No nie wiem – gorączkowała się księżniczka. – Sieczmy tymi, no… no… tymi… – nareszcie przypomniała sobie właściwe słowo. – Bagnetami!
– Noż kurde – pociągnął wielki haust wódki. – Już widzę nasze dziewczyny, jak usiłują ciąć nożykiem na lufie facetów w pancerzach.
Po drugiej stronie pola bitwy Mohr również był osłupiały i również nie bardzo wiedział, co ma robić. Atak dwudziestu tysięcy doborowej piechoty i nagle takie straty w ogóle bez kontaktu z nieprzyjacielem? I nagle jego niepokonani żołnierze uciekają jak, nie przymierzając, zające? Bez choćby skrzyżowania mieczów? To nie mieściło się w głowie. Przecież szło już tak dobrze, udało mu się w zwiadowczym wypadzie zdezorganizować lewe skrzydło przeciwnika, jego konnica rozproszyła prawe skrzydło… Co się stało?
Kazał odwołać całą jazdę, która bezskutecznie goniła piechotę Chorych Ludzi po krzakach i sformować z resztą jazdy jeden klin. Cała piechota plus rezerwy – drugi klin. Teraz uderzy z dwóch stron. Kawaleria zdezorganizuje szeregi wroga, a piechota ich wykończy. Potrzebował jednak czasu, by rozkazy mogły być wykonane.
Istna komedia pomyłek, totalnej niekompetencji, splotu przypadków i niezrozumienia nowej sytuacji. Żaden, ani Mohr, ani Biafra, nie potrafił wykorzystać swoich atutów. Żaden nie miał pojęcia, jak należy walczyć w nowej sytuacji taktycznej. Mohr postępował według wytycznych sztabu, które zostały napisane w czasach, kiedy nawet Chorym Ludziom nie śniło się o karabinach. Nie potrafił skoncentrować sił tak, żeby wykorzystać swoją makabryczną przewagę liczebną. Biafra się bał, nigdy nie był dowódcą liniowym, a poza tym nie wiedział, jak się atakuje, mając w ręku karabin. Podejść i strzelić? Toż tamten nie będzie stał i czekał, aż karabin zostanie załadowany. Więc ciąć tym śmiesznym nożem, tym bagnetem? Toż tamten ma pancerz, tarczę i miecz, co mu można zrobić nożem, nawet zatkniętym na lufie… Był zdziwiony rozwojem wypadków, ale… wszystko wskazywało na to, że jeśli tylko będzie stał nieruchomo jak słup, to tamci niewiele mogą mu zrobić. Ale na jak długo starczy mu jedzenia, jeśli zdecyduje się stać jak wmurowany? I co z konnicą?
Tymczasem dwóch wojowników z Lasu podbiegło do Achai z ostrzeżeniem, że jakieś wojsko pojawiło się z boku, w oliwnym gaju, skąd przeprowadzono pierwszy atak tego dnia.
To był Tepp ze swoimi pięcioma tysiącami piechociarzy. Nie wiedział, jaka jest sytuacja na polu bitwy, po wykonaniu jednak wzorowego podejścia zauważył, że było już po pierwszym ataku. Widział trupy, widział bardzo szczupłe siły przeciwnika i konnicę ściąganą właśnie z równiny. Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Wspaniałym manewrem skręcił z drogi, przegrupował w ruchu swoje siły (istny cud musztry) i zaatakował z marszu, właśnie przez oliwny gaj, który dawał mu osłonę, wprost na stanowiska dział i armat. Ich obsługa była już jednak ostrzeżona. Dowódca parku artylerii, widząc stan, w jakim znajduje się Biafra, podskoczył do Achai.
– Niech pani da ze dwa bataliony do osłony, to rozsmarujemy ich w tych krzakach!!!
Spojrzała na niego ogłupiała. Potem zerknęła na Biafrę.
– D… Dobra – skrzywiła się – zaraz odkomenderuję dwa bataliony zwiadu.
– Tylko nie zwiad, błagam! – krzyknął. – Niech pani da te w krótkich kieckach.
– Wszystkie mają krótkie kiecki – dała się zaskoczyć.
Uśmiechnął się lekko. Może to był dowcip.
– Te, co nie drgnęły nawet, jak Luan na nie szedł. Niech mi pani da waszych prawdziwych piechociarzy i sama nimi dowodzi. Niech, kurwa, ktoś wreszcie zacznie dowodzić tym burdelem na kółkach.
Zaklęła tak, że się cofnął. A szlag! Zmusiła panią pułkownik z dywizji górskiej, która, sarkając, wydzieliła dwa bataliony. Stanęła na ich czele, choć słysząc ze strony piechociarek takie przekleństwa pod swoim adresem, miała ochotę zacząć rozstrzeliwać własnych żołnierzy. Piechociarki, choć dławiąc się niechęcią do swojego nowego dowódcy, stanęły jednak w linii. Chorzy Ludzie przestawili już i załadowali większość dział. Piechota Luan właśnie wyłaniała się spomiędzy drzew, w dość równych nawet szeregach, krok w krok, idealnie ustawiając poszczególne oddziały. To był majstersztyk. To było arcydzieło prowadzenia wojska do ataku. To właśnie była ta potyczka, która dała nazwę całej bitwie: „Masakra pod Negger Bank”!
Chorzy Ludzie celowali spokojnie, wbijając kliny w podstawy swych dział. Potem dali ognia. Całe pokolenia dzieci w późniejszych szkołach musiały się potem uczyć poematu bezimiennego poety, który urodził się prawie dwieście lat po opisywanych wydarzeniach.
I szli z podniesionym czołem, w równych szeregach,
a potem…
Dwieście dział przemówiło głosem gromu!!!
Akurat. Biafra nigdy nie miał dwustu dział. Z tych stu sześćdziesięciu, które dostał, udało mu się doprowadzić na pole bitwy jakieś sto czterdzieści (historycy spierają się do dziś o dokładną liczbę), a Chorym Ludziom udało się odwrócić na czas i wycelować może trzy czwarte. Ile z nich mogło wypalić, a ile nie mogło, mając przed wylotami luf własne pozycje? Nie wiadomo (specjaliści od historii wojska skłaniają się dzisiaj ku liczbie dziewięćdziesięciu, maksimum). Ale jak niby nauka ma dyskutować z poezją?