Zwolnił kupców od podatku na dwa lata, wydał za darmo wszelkie łodzie i statki, które znajdowały się w posiadaniu garnizonu. Handel ruszył. Miasta nie trzeba było już utrzymywać, miasto powoli i z bólem, ale jednak, zaczęło przynosić zyski z ceł i opłat portowych. A po kilkudziesięciu zaledwie dniach lwią część zysków przynosiły same wykupy koncesyjne. Liczba zagranicznych kupców, którzy postanowili skorzystać z ulg podatkowych i osiedlić się w wolnym mieście, znacznie przekroczyła liczbę handlarzy luańskich. Po stu dniach dochody z handlu samego Negger Bank mogły być porównywalne z dochodami reszty Arkach z wyłączeniem szlaku przez Wielki Las.
W międzyczasie jednak Suhren uderzył. Właściwie wykorzystał starą taktykę Biafry, lekko zmodyfikowaną, ponieważ on wiedział, co czuje żołnierz, do którego się strzela z wielkiej odległości, a Biafra nie. Suhren pomaszerował pod Yarra. Napotkawszy czołówki Teppa, ustawił się dokładnie jak jego przeciwnik w poprzedniej bitwie w tym samym miejscu. Dwie dywizje (ale tym razem grenadierów) od czoła, z wielką luką w centrum i rezerwową, Drugą Górską z tyłu. Tepp postąpił jak on sam nie tak dawno. Uderzył w centralną lukę, przeszedł i właśnie miał wykonać płytkie obejście, kiedy dostał się pod ogień Drugiej Górskiej wzmocnionej całą artylerią Armii Arkach! Korpus Luan broniący prowincji przestał istnieć w przeciągu jednego dnia. LaMoy zajęto trzy dni później. Przełęcze w górach odgradzających Negger Bank od centralnych prowincji Cesarstwa zostały opanowane w dziesięć dni.
Suhren pozbył się handlarzy wódką i winem, „mistrzów tatuażu”, pokątnych spekulantów, pośredników w handlu łupami i całego tego chłamu, który posuwa się za każdą zwycięską armią. Wypuścił naprzód trzy tysiące dziewczyn ze zwiadu, a sam pomaszerował cesarską drogą numer jedenaście prosto na Syrinx. Ignorował bezpieczeństwo własnych skrzydeł, lekceważył wszystkie pułapki, jakie mógł napotkać, wszystkie możliwe i niemożliwe manewry Mohra prowadzącego zwycięską wojnę z Królestwami Północy. On jedyny na świecie wiedział, do czego ta szczupła, nowoczesna armia jest tak naprawdę zdolna. On już osobiście przeżył jej wściekły, morderczy ostrzał i wyciągnął z tego faktu wnioski. Niestety, Biafra nie był już tak lekceważąco nastawiony do sił, którymi dysponowało Cesarstwo.
Nikt nie miał bladego pojęcia, jakie siły Luan gromadzi na Północy. Informacje, które mógłby ewentualnie dostarczyć na ten temat wywiad, nie docierały z powodu chaosu w państwie i braku jakiejkolwiek łączności. Teoretycznie, żeby uniknąć starć z ciągle przeważającą liczebnie Armią Luan należało przyspieszyć marsz na Syrinx, żeby jak najszybciej połączyć się z Zaanem. Żołnierze sił ekspedycyjnych Arkach nie byli jednak szkoleni w szybkich marszach po idealnie równych, szerokich drogach cesarstwa. Sznurowane buty nad kostkę, tak zbawienne w lasach i na kamienistych stokach, okazały się fatalnym rozwiązaniem, jeśli idzie o niekończące się maszerowanie w upale. Armia posuwała się coraz wolniej.
Biafra wpadł na genialny (jego zdaniem) pomysł. Żeby przyspieszyć ruch oddziałów na drodze, kazał im nie maszerować już, ale jechać na zdobycznych wozach ciągniętych przez konie. Istotnie, po krótkim okresie zamieszania, oddziały wystrzeliły w przód, by… zaraz zwolnić jeszcze bardziej niż przedtem. W krótkim czasie okazało się bowiem, że wozem, wbrew pozorom, nie może kierować byle kto – „drogowy”, pociągowy koń to jednak nie to samo co wiejska chabeta, nawet wieśniaczki z Armii Arkach nie potrafiły sobie z nimi za bardzo poradzić, zaraz pojawiły się odparzenia od nieumiejętnie konserwowanej uprzęży, wzdęcia od karmienia trawą czy sianem. Rasowe, pociągowe konie potrzebowały owsa i fachowej obsługi woźniców. Ale to nie był problem. Zgoniono batami „zdobycznych” luańskich woźniców, a na innych zagrabionych wozach zorganizowano transport owsa (i jak się również okazało) absolutnie niezbędnych części zapasowych, kół, skórzanych pasów, dyszli, oliwy do smarowania osi, smoły, podków oraz kowali i cieśli, którzy umieli się tym posłużyć. To z kolei spowodowało, że ilość żywności, którą trzeba było transportować, wzrosła niepomiernie, ale to nie problem, zorganizowano jeszcze więcej wozów, woźniców, kowali, cieśli. To z kolei spowodowało, że potrzeba było jeszcze więcej wozów, żeby wieźć ich wszystkich.
Powoli zaczynał wkradać się bałagan. Stworzono więc dodatkowe służby kwatermistrzowskie, które miały nad tym zapanować, ale to z kolei wymagało użycia dalszych wozów i… jeszcze większej ilości owsa, który trzeba było transportować na… dodatkowych wozach. Armia Arkach grzęzła w gigantycznych korkach, więc zorganizowano specjalne służby drogowe, które miały trasować najbardziej zatkane odcinki, ale… oczywiście… wymagało to użycia nowych wozów, jeszcze większych racji żywieniowych, nowych transportów owsa, nowych woźniców, kowali i cieśli, dodatkowych części zapasowych… Doszło do tego, że czołówka armii nie zajmowała się już niczym innym jak tylko szukaniem zaopatrzenia dla całej rzeszy ludzi, którzy właściwie z działaniami wojennymi nie mieli nic wspólnego.
Taktyka ta powinna zostać nazwana przez historyków „Pułapką Biafry” albo, jeszcze lepiej, „Zemstą Biafry”… Ale nie została. Nazwano ją później pierwszą nowoczesną armią, bowiem miraż dowiezienia na linię frontu choć w miarę świeżych, wypoczętych, najedzonych, zaopatrzonych i wyposażonych żołnierzy pokutował w wielu armiach jeszcze przez tysiące lat… Ale nawet ci późniejsi specjaliści, ci od wielotonowych ciężarówek, cystern, ciągników siodłowych, kolei żelaznych, mostów powietrznych, supertankowców, łazików, zrzutów, samolotów transportowych, frachtowców, oddziałów saperskich i inżynieryjnych, ciężkich helikopterów i komputerów nie mogli sobie poradzić z tym problemem – im więcej sprzętu używano, tym więcej sprzętu i zaopatrzenia potrzebowano do obsługi „sprzętu podstawowego” i samych obsługantów. Doszło potem do tego, że aby stu żołnierzy mogło rzucić się do ataku z gromkim okrzykiem na ustach, miliony ludzi musiały na nich pracować, a częstokroć byli oni oddaleni od miejsca właściwej akcji o tysiące kilometrów…
Armii Biafry jeszcze to nie groziło. Jeszcze, choć z trudem, mogła się zaopatrzyć sama (przynajmniej w żywność i transport), ale i tak grzęzła coraz bardziej.
Niemniej wszystkie kłopoty powinny znaleźć swój kres. Pewnego ranka, jeszcze przed świtem, Suhren kazał obudzić Biafrę i Achaję, a potem osobiście poprowadził do małej karczmy tuż nad brzegiem morza.
– Stąd już jest tylko jeden dzień drogi do Syrinx – powiedział. – Chyba musimy się zastanowić, co dalej.
Notabene, o czym oczywiście Suhren nie mógł wiedzieć, grubo ponad dziewięćset lat później powstała sztuka teatralna pod tytułem właśnie „Dzień drogi do Syrinx” opisująca to, co wydarzyło się owego ranka. Ponieważ jednak był to stek wyssanych z palca bzdur, nie będziemy cytować żadnej kwestii. Poza jedną myślą. Autor, który jeszcze się nie narodził, nie dysponował praktycznie żadnymi źródłami poza strzępami kilku pamiętników i trafnie odgadł tylko jedną rzecz: „…to był dzień, w którym decydowały się losy świata. To był dzień, który wtedy postrzegany jako mało brzemienny w skutki, ukształtował i nas, i wszystkie pokolenia, które nadejdą w dalekiej przyszłości”.
Karczma, w której rozsiadło się dowództwo Armii Arkach, była właściwie drewnianym pomostem wybudowanym na palach nad powierzchnią morza. Arendarz miał własną hodowlę ostryg, na wielkich ramach opuszczonych w skaliste zagłębienie. Wciągał te ramy przy gościach i podawał muszle od razu na stół, z doskonale schłodzonym, cienkim winem i cytrynami. Poza tym jeszcze miał małże, krewetki i ośmiornice. Achaja czuła, jak łzy zbierają się jej pod powiekami. To były potrawy, które pamiętała z dzieciństwa w Troy. Nie jadła owoców morza od wielu lat. A tu… Wschód słońca, leciutki wiatr znad wydm, szum fal… Zbyt wiele wspomnień, zbyt wiele rzeczy, które przypominały jej szczęśliwe dzieciństwo, po raz pierwszy od tak dawna, od tak dawna… Walczyła desperacko, żeby się nie rozpłakać na głos. Połykała ostrygi i małże, nie nadążała z żuciem, mając ciągle pełne usta ledwie mogła zmieścić w nich trochę wina. Biafra natomiast nie tykał tego świństwa, pił jedynie wino. On był wychowany w kraju odciętym od morza, dla niego istniały tylko wieprzowina, baranina, wołowina, nie mógł zrozumieć, jak ktoś może w ogóle tykać się tych galaretowatych, śmierdzących obrzydliwości. Suhren zachowywał się powściągliwie zarówno w jedzeniu jak i piciu. W jego rozumieniu knajpa była świetna, oczywiście w kategoriach, do których przywykł, tu mógł zjeść jedynie lekkie śniadanie. Nie rozumiał ani Biafry żłopiącego wyłącznie cienkusza, ani Achai, która nie nadążała z połykaniem. Dla niego zachowanie obydwojga wyglądało na normalne barbarzyństwo. Tylko gospodarz był zadowolony, sądząc po ilościach jedzenia pochłanianych przez tę dzikuskę i ilościach wina, które chyba tylko cudem jakimś mieściły się w żołądku tego barbarzyńskiego króla. Będzie to najlepszy wynik finansowy, jaki zanotował jednego dnia od wielu lat prowadzenia nadmorskiej karczmy. Skakał wokół gości, wymyślając coraz to nowe koncepcje kulinarne.
– Dzień drogi do Syrinx – mruknął Suhren, nawiązując rozmowę. – Myślę, że nadszedł już czas, żeby się cofnąć.
– Co? – Biafra aż wylał wino. Gospodarz biegiem przyniósł mu nowy kielich, który podał z pełnym szacunku ukłonem. Jego szacunek był prawdziwy – nigdy w życiu nie widział człowieka, który mógł tak szybko pochłonąć tak niewyobrażalne ilości alkoholu o tak wczesnej porze. Ale wiadomo… Barbaria! Oni to tam u siebie podobno nawet szczyny piją, czy jakoś tak.