– Dlatego też sądzę, że nie zubożę naszej kasy. Druga sprawa. Weź trzy kompanie, ze trzysta najbardziej doświadczonych dziewczyn ze zwiadu. Niech się przebiorą za chłopki i mieszczanki. Daj im sporo złota. Muszą nas wyprzedzić i dostać się do Syrinx razem z ostatnimi uciekinierami. Wojsko pewnie już nie wpuszcza całych fal ludzi, ale, jeśli ktoś ma złoto… Może im się uda. Na umówiony znak muszą się rzucić od środka na wyznaczoną bramę i otworzyć nam…
– Rozsmarują je w trzy modlitwy.
– Trudno. Muszą spróbować, to nasza jedyna szansa.
Biafra wstał i skinął na gospodarza.
– Wino było dobre, obsługa świetna – rzucił mu całą swoją sakiewkę bez odliczania. – Masz. Niech przynajmniej jeden człowiek na świecie wspomina mnie dobrze – roześmiał się.
Gospodarz oszołomiony runął na kolana i bił pokłony. Achaja i Suhren wstali chwilę później. Wymienili się spojrzeniami, a potem powlekli w stronę oczekujących oddziałów.
– No proszę – Suhren wzruszył ramionami. – Naprawdę wyzwolicie niewolników. Sądziłaś, że kiedykolwiek do tego dojdzie?
– Nie wiem. Nigdy w naszych planach nie było zajęcia całego Luan…
Roześmiał się na cały głos. Minęli klęczącego w amoku gospodarza, który właśnie przekonał się, że w rzuconej mu, pękatej sakiewce są same złote monety.
– Świetna knajpa – uśmiechnęła się Achaja. – Przypomniało mi się dzieciństwo.
– Bywałaś w takich jako mała dziewczynka? – zażartował Suhren.
– U nas w pałacu też był taki pomost. Kurde. Myślałam, że się poryczę.
Odwrócił głowę, nie chcąc jej krępować. On właściwie nie pamiętał swojego domu. Rodziców stracił podczas wojny domowej. Wychowywał go wuj. W wieku dwunastu lat trafił do wojska, najpierw jako giermek jakiegoś rycerza, potem pomocnik przy katapulcie. W wieku piętnastu lat stanął już w linii, mając szesnaście został setnikiem, strategiem w trzy lata później. Dowodził słynnym legionem Moy, tuż przedtem, zanim Virion go nie skasował pamiętnej nocy. Potem kupiło go Luan, dało ogładę i zaproponowało dowodzenie korpusem. Teraz kierował ruchami Armii Arkach. Nie bardzo znał pojęcie domu. Nie wiedział, co to szczęśliwe dzieciństwo, do którego można wracać we wspomnieniach. Domem dla niego było miejsce, w którym właśnie przebywał. Dzieciństwa nie potrzebował do niczego.
Nie rozumiał chlipiącej dziewczyny, ale miał na ten temat własną teorię. Coś było nie tak ze wszystkimi, którzy byli dobrzy w mieczu. Znał pięciu prawdziwych mistrzów, pięciu szermierzy natchnionych. Każdy z nich… nieszczęśliwy jak szlag. Albo wariat. Taki Nolaan. Nie pije, nie dupczy, gardzi wszystkimi, samotny jak szlag. Najlepiej w ogóle do niego nie podchodzić. Niech zdycha. Wiecznie sam, pewnie nawet po śmierci. Virion zachlewa się bardziej niż Biafra. On już nie odróżnia wina od kocich szczyn. Pije cokolwiek, byle było mocne, na okrągło, przez cały czas, na umór, do końca… Hekke. Zanim został niewolnikiem, kompletnie mu odbijało. Rzucał się na wszystkich. Wystarczyło, że ktoś kichnął w jego obecności i już miał obrazę gotową. I jeszcze musiał mieć wszystkie dziewczyny w zasięgu wzroku. Jeśli jakaś mu odmówiła, prowokował i zabijał jej ojca, chłopaka, męża, braci, bez znaczenia. Kompletny wariat. Lirion z Troy. Zupełny porąbaniec. Przez całe życie wydawało mu się, że traci talent, że zaczynają mu drżeć ręce. Potrafił stać pół dnia, trzymając w dłoni najcieńszą kartkę papieru i ślepić oczy aż do załzawienia, czy przypadkiem nie zadrży. Żeby się sprawdzić, brał najgorsze zlecenia. Podobno można było wleźć do niego do domu nawet w środku nocy, obudzić kopniakiem i dać dziesięć srebrnych za zabicie byle oprycha. A on leciał i załatwiał sprawę. Za byle ochłap. A… w końcu zabiła go pałami zwykła chłopska rodzina, w biały dzień, na trotuarze centrum stolicy Troy, bo się zlitował nad dziećmi i chciał dać jałmużnę.
I na koniec Achaja. Dziewczyna o przeraźliwie czarnych oczach i totalnie porąbanym umyśle. Zupełne przeciwieństwo Nolaana. Lubiła pić, lubiła się kochać, nawet z inną dziewczyną, lubiła ludzi, być może nawet tych, których zabijała. Rozbeczany mazgaj z głową naładowaną idiotycznymi wspomnieniami, co jednak nie przeszkadzało jej zabijać równie sprawnie, jak Virion. Taka to zawsze powie „kocham cię” w momencie ucinania głowy. Wykona każdy rozkaz… Pani major, „Rzeźnik”… świetne przezwisko. Całkiem niezły żołnierz. Nawet dowódca – pamiętał jak oderwała swoje oddziały od jego zwycięskich wojsk dokładnie w momencie, kiedy sądził, że już ich ma na widelcu. Polityk do dupy. Miękka i twarda. Wiedział już, że lepiej do niej nie podchodzić jak miała okres – była wściekła jak osa, potrafiła dać w pysk za samo spojrzenie, potrafiła kopnąć w amoku i złamać komuś nogę. Kiedy jednak nie miała okresu, to jej własny oddział nazywał ją „Laleczka”. Liniowi żołnierze, których wszak, jak każdy dowódca, mogła posłać na śmierć, a jednak… Nazywali ją „Laleczką”. „Maskotką”. Dziewczyny twierdziły, że przynosi im szczęście. Maskotka i Rzeźnik. Silna jak dziesięciu kowali – słaba jak niemowlę. Biafra mógł z nią zrobić, co chciał. Babski porąbaniec. Potrafiła mówić jak w najlepszych pałacach, potrafiła kląć bardziej wulgarnie niż najgorszy żołnierz. Ktoś z kim Suhren, być może po raz pierwszy w życiu, mógł się porozumieć, ale tak dziwna, że rzadko próbował. Inteligentna, naiwna, wrażliwa, dzika, kompletnie nieobliczalna, śliczna dziewczyna o oczach potwora zasłoniętych czarnymi szkłami.
Doszli do drogi w milczeniu. Czekała ich niespodzianka. Pluton Achai zgromadzony wokół jakiegoś faceta z kocem na głowie, który klęczał na środku. Shha z nożem w ręku trzymała mu but na ramieniu.
– Cześć Laleczka – krzyknęła Lanni. – Mamy dla ciebie prezent!
– No – dodała Shha. – Chcesz wiedzieć, kogo złapałyśmy na patrolu?
Harmeen przeciągnęła się, ziewając.
– Pokażcie jej, dziewczyny. Bo się zsika z ciekawości.
Shha zdjęła nogę z ramienia faceta, podniosła go jednym szarpnięciem i ściągnęła z niego koc.
Achaja rzeczywiście o mało się nie zsikała. Ze strachu. To był… mistrz Anai! Cofnęła się odruchowo i tylko Suhren za plecami uratował ją od upadku. Mistrz Anai patrzył na nią obojętnie. Z całą pewnością rozpoznał swoją byłą ofiarę. Jednak nie bał się. Było to wyraźnie widać. W jego oczach nie było cienia strachu! Dlaczego…?
– Co z nim mamy zrobić? – uśmiechnęła się Shha. – Na pal? Powolutku, powolutku?
– Może na paseczki mu skórę i do mrowiska? – spytała Lanni.
– Albo teraz my mu będziemy wbijać malutkie igiełki, co? – mruknęła Zarrakh.
– P… – Achaja z trudem przełknęła ślinę. – Puśćcie go… – potarła nerwowo twarz, bo nagle poczuła swędzenie. Nie mogła zrozumieć, co się dzieje w jej wnętrzu. Dlaczego on się nie bał? Poczuła, że nagle bolą ją piersi. Swędzą, palą, pieką i… i jeszcze… ścisnęła kolana, jak mogła najsilniej. Dlaczego ona, ona… ona nie może… Kurde!
– Puśćcie go! – powiedziała zdecydowanie. – Taki fachowiec zawsze się przyda.
Suhren potwierdził ruchem głowy. To było bardzo rozsądne. Dziewczyny jednak nie mogły zrozumieć. Jedynie mistrz Anai wiedział dobrze, co się dzieje. On to już przeżył. Nie raz, prawdę mówiąc. Podczas pałacowych przewrotów wielokrotnie wpadał w ręce swych byłych ofiar. Za pierwszym i drugim razem bał się. Potem nie. Nie wiedział, dlaczego, ale… żadna z jego ofiar nie mogła mu zrobić nic złego. Pamiętał jednego księcia z prowincji. Torturował go trzy dni. Doszli prawie do ostatecznej granicy. Może w rok później wpadł w jego ręce. Wyniesiony dziwnym kaprysem łaski cesarza książę wziął mistrza do swojej siedziby w górach. Zapewnił wszelkie wygody. I tylko czasem kazał kogoś torturować. Zawsze siedział tuż obok ofiary. Zawsze płakał. A potem… Kolejna zmiana losów, kolejna odmiana polityki. Puczyści atakowali książęcy zamek. Kiedy mury padły, książę zamknął się z resztką obrońców w wieży, ale… zamiast dowodzić swoimi ludźmi, sam położył się na łożu mistrza i kazał się torturować. Do końca. Do śmierci.
Mistrz Anai nie bał się swoich ofiar. Nie wiedział, dlaczego. Nie wiedział, co się z nimi dzieje. Ale był pewny, że nic mu nie zrobią. Popatrzył spokojnie na spoconą nagle twarz dziewczyny z czymś dziwnym na oczach. Kiedy poprosi go o nowe męki? Czy poprosi? Ciekawe.
Mistrz Anai rozejrzał się po skamieniałych ze zdziwienia twarzach żołnierzy wokół. Strząsnął z ramienia rękę tej, co stała najbliżej, i posłusznie ruszył w poszukiwaniu kwatermistrza, który mógł wyznaczyć mu miejsce w taborach.
On tego nie rozumiał. Ale widział to wielokrotnie.
ROZDZIAŁ 6
Meredith zmierzał do Syrinx przez kraj ogarnięty wojną. Nikt go jednak nie atakował, nikt nie usiłował uczynić mu żadnej przykrości. Czarownik, choć w tak strasznie zniszczonym płaszczu, zawsze był kimś, kogo zwykli żołnierze, a nawet przestępcy i maruderzy woleli nie ruszać.
Meredith rozmyślał o słowach Wirusa, o świecie, o woli Bogów. Przypomniał sobie przykład z mrówką. Przypomniał sobie opowieść o maleńkim stworzonku, które ginie pod sandałem człowieka, nie z jego woli przecież, a tylko przez przypadek. Człowiek jest mądrzejszy niż mrówka, czy więc nie byłby skłonny przyznać jej jakiegoś fundamentalnego prawa do samoobrony? Toż mrówka człowiekowi nie zaszkodzi. Nic mu zrobić nie jest w stanie. Czemu ma ginąć niepotrzebnie? Człowiek przecież byłby w stanie przyznać jej jakieś tam prawa, prawo do ucieczki przed losem, prawo do istnienia w swoim malutkim świecie, prawo do uniknięcia śmierci przed rozdeptaniem. Gdyby to od niego zależało, człowiek mógłby wyposażyć mrówkę, na przykład, w jakąś wielką trąbę, w którą stworzonko mogłoby dąć ile sił, widząc zbliżającego się piechura. A każdy przecież skręciłby w bok, albo chociaż zrobiłby większy krok, żeby nie zadeptać. Żadnej szczególnej złości przecież nikt do mrówki nie ma…