– To bez znaczenia – padła cicha odpowiedź. – Jeśli Luan ma paść, to chciałbym, by padło z honorem. A nie wśród wycia psów, które podczas zagłady stada zrobią wszystko, byleby tylko móc przyłączyć się do atakujących wilków – skinął głową na pożegnanie. – Jeśli, oczywiście, rozumie pan, co mam na myśli.
Ruszył szybko wzdłuż korytarza. Meredith zmełł w ustach przekleństwo. Nie można się dziwić, że ludzie po prostu nienawidzą Nolaana, nie cierpią samego jego widoku. Człowiek, który był największym mistrzem miecza na świecie, który lubił podkreślać, że zawsze ma rację (rzeczywiście miał ją w wielu wypadkach), który nigdy chyba nikogo nie zabił, niczego nie ukradł, nikogo nie stłamsił, nie intrygował, nie kłamał, nie był świnią, potrafił wybaczać… Pewnie, że było mu trochę łatwiej. Świetnie urodzony paniczyk, obdarzony w dodatku tyloma talentami. Dość nawet przystojny (gdyby tylko nie te wyłupiaste oczy przywodzące na myśl rybi pysk, można by rzec – wyjątkowo przystojny). Dlaczego ludzie tak go nienawidzili? Bali się? Z pewnością, ale też nie o to chodzi. Może sami chcieliby tacy być i wiedzieli, że nigdy nie będą? A może przeglądali się w nim jak w kryształowym lustrze i nie mogli znieść tego widoku?
Wzruszył ramionami do własnych myśli, potem skinął na służącego, który przybiegł, by prowadzić go dalej.
– A ty, co myślisz o tym wszystkim? – spytał czarownik niewolnika.
Tamten musiał być obyty w pałacowych sprawach. Wiedział, co trzeba mówić w takich przypadkach.
– Luan jest największą potęgą naszego świata, panie – otworzył przed nim kolejne drzwi. – Wrogów spotka zasłużona kara już niedługo.
– I ty jesteś za Luan?
Nawet twarz mu nie drgnęła.
– Oczywiście, wielki panie. Proszę uniżenie, tu wasza komnata – wszedł pierwszy do niewielkiego pokoju ozdobionego sporym, kryształowym oknem dającym widok na całą bez mała stolicę.
Meredith przytknął palce do warg i rzucił zaklęcie oszałamiające. Kiedy głowa sługi zaczęła się kiwać i nie mógł już opanować opadających oczu, rzucił drugie zaklęcie, trasujące.
– Co myślisz o tym wszystkim? – powtórzył pytanie.
– Zabić… zabić wszystkich skurwysynów! Nareszcie ktoś ma na tę swołocz prawdziwy Bicz Boży. I zamierza go użyć!
– Kogo zabić?
– Tych oprawców! Tych gnoi. Zabić ich wszystkich. Jak nasi uderzą, to chcę, modlę się o to, żeby pozabijali tu wszystkich. Żeby spalili całe Syrinx!
– Jesteś z Troy czy Arkach?
– Jestem z Linnoy.
– Więc jacy „nasi”?
– Arkach chce, żeby znieść niewolnictwo – ręce zaczęły mu się trząść. – Nareszcie. Nareszcie jacyś ludzie zdecydowali się powiedzieć to Bogom w twarz! Ja mam kolegę, który jest w sztabie, przynosi tam napoje i przekąski. On mi mówił, a ja powtarzam innym. Arkach, jeśli zwycięży, zniesie tu niewolnictwo. I my… My wszyscy, niewolnicy pałacowi, dworscy i jeszcze… Nie liczę tych w kajdanach, bo oni nic nie mogą zrobić… Ale my… Jak tylko nasi uderzą na mury, rzucimy się mordować tu wszystkich. Panie… Ja wezmę choćby ten pręt – wskazał na krótką, metalową zatyczkę do mocowania okna – i zabiję tylu ludzi, ilu zdołam!
– Bogowie – Meredith potrząsnął głową. – Nie widzę, żebyś cierpiał głód, nie widzę, żeby cię źle traktowano, jesteś dobrze ubrany i…
– Jestem dobrze ubrany. Nie jestem głodny i nigdy nie byłem. Są tu nawet ludzie, którzy opiłowują nam paznokcie – niewolnik pokazał swoje wypielęgnowane dłonie.
– I chcesz zniszczyć to piękno? – czarownik wskazał na migoczące lampki za oknem. – Chcesz pozabijać tych wszystkich ludzi, którzy przecież ci nic nie zrobili, osobiście? Tych naprawdę władnych, tych winnych i tak nie dosięgniesz.
– Miałem piętnaście lat, kiedy mnie złapali, zajmując statek Linnoy. Byłem ładny, więc wykastrowali mnie i przeznaczyli do haremu. Potem, jak się starzałem, przeznaczyli mnie do służby w pałacu, umiałem już się ładnie wysławiać, znałem konwenanse. Szkoda mnie było przeznaczać do budowy drogi. Zawsze byłem syty, nawet miałem wolne raz na dziesięć dni. Nikt mnie nie poniżał, nie bił. Tu, w pałacu, sami kulturalni ludzie, nie to co strażnicza dzicz w obozach. Nawet niektórzy wielcy państwo pytali mnie o radę, prosili o organizowanie schadzek. Mam więcej pieniędzy niż chłop w moim kraju. Więcej niż ubogi, a nawet średni mieszczanin w Linnoy. Jestem blisko szczytu niewolniczej kariery. I powiem wam jedno, panie. Jak nasi uderzą na mury, to wezmę ten pręt i pozabijam tyle kobiet i dzieci, ile zdołam! Na żołnierza się nie rzucę, bo nic mu zrobić nie jestem w stanie. Ale tych niewinnych, tych skurwysynów, którzy patrzyli na to wszystko wokół, pozabijam, ilu będę mógł! Ilu zdążę. Liczymy, że tylko tu, w pałacu, jest jakieś trzy tysiące naszych. Niech każdy zabije trzech „niewinnych”, inni więcej. Będzie dziesięć tysięcy trupów w jednej chwili. Ja już nie dożyję zwycięstwa. Nie chcę. Ale po nas… to tu zostanie tylko płacz i krew. Pokażemy naszym, co będą zdobywać mury, że ich kochamy. Że oni słusznie robią. Że człowiek to jeszcze nie takie zupełne gówno. Może się dajemy równać z ziemią, może gniemy karki przed byle skurwysynem, ale swój własny honor mamy. Nie zrobimy rewolty, bo nas na to nie stać. Ale, jeśli będziemy mogli pomóc żołnierzom Arkach choć o włos, choć troszeczkę… Pomożemy! – w oczach niewolnika pojawiły się łzy. – My ich wszystkich tutaj, kurwa, zapierdolimy! Choćby to miał być tylko malutki bałaganik, jeśli to ma pomóc naszym… to my się przed niczym nie cofniemy.
– Przecież… – czarownik, sam oszołomiony, nie mógł zebrać myśli. – Przecież te brednie o zniesieniu niewolnictwa to tylko taka polityka.
– Nie, panie – niewolnik potrząsnął głową. – Ja wiem. Ja słyszałem polityków. To tylko brednie mające ogłupić lud w Arkach, powód wojny do kronik. Tak, ja słyszałem. Ale jeśli oni mają uwolnić choćby tylko jednego, pokazowego niewolnika, to… ja im pomogę, panie. Ja tu pozabijam tylu, ilu zdołam. Niech ci, co przyjdą po nas, niech wiedzą… Niech wiedzą, co tu się wyrabiało.
Czarownik potrząsnął głową. Zdjął zaklęcia ze służącego i odprawił go oszołomionego. Podszedł do kryształowego okna. Powiedzieć komuś? Jeśli tak, to komu? I co? „Czarownik nie jest po to, żeby pomagać ludziom. Czarownik jest po to, by utrzymać porządek rzeczy” – przypomniał sobie inskrypcję, która wisiała na wejściem do czarnoksięskiej szkoły. Jeśli powie jakiemuś oficerowi służb wewnętrznych, w jednej chwili parę tysięcy niewolników straci życie. Jeśli nie powie, tamci zabiją kilkaset kobiet i dzieci. Co do zasięgu niewolniczego ataku nie miał wątpliwości – to będzie wielkie nic okupione śmiercią może dwustu ofiar raptem, a może i to nie. Co do skuteczności wojska również nie miał żadnych wątpliwości. To będzie rzeź tysięcy winnych lub niewinnych ofiar. Jeśli nic nikomu nie powie to i tak zginą jedni i drudzy… Co wybrać?
Otworzył okno i usiadł na parapecie, spuszczając nogi na zewnątrz. Poczuł lekki powiew wiatru niosącego ze sobą woń drzew z pałacowego parku, drzew i czegoś jeszcze… Pociągnął nosem. Smoły? Pieczeni? Uśmiechnął się do siebie. Jak zwykle pierwsze wrażenie zapachu było mylące. To wschodnie pachnidła. Ciekawe czy spryskiwano nimi trawniki, czy ktoś rozpościerał umoczone w nich zwoje płótna, by nie docierały tu wonie miasta?
No dobrze. Co powinien zrobić? Nie mógł się skupić. Myślał o atakujących Luan wojskach. Troy i Arkach, tym razem bezwzględne, dążące do ostatecznego kresu, zdeterminowane tak, że dawno przeszły ponad politycznymi podziałami, ponad własnymi interesami handlowymi, będące już gdzieś daleko… daleko poza granicą, której dotąd człowiek nie przeszedł. To koniec Cywilizacji Antyku. Przypomniał sobie kamienną cembrowinę fontanny zagubionej w malutkiej wioseczce, gdzie nawiedził go Bóg. Tam, podczas błysku, zobaczył parę młodych ludzi, którzy jeszcze się nie narodzili. Parę odległą o setki lat. „Jak słońce antyku…” – powiedział chłopak do swojej dziewczyny. Meredith roześmiał się. Antyk. Tak będą nas nazywali. Tak będą nazywali to wszystko, co działo się dotąd. Do dnia ostatniego. Do upadku Syrinx.
Achaja… Przypomniał sobie słowa Pierwszej Nałożnicy Imperium. Żyje. Jaka w tym wszystkim tkwi tajemnica? Biedne dziecko, sprzedane w wyniku intrygi, torturowane, oddane w niewolę i nagle na czele wojsk atakujących Luan? Zakrył oczy dłońmi. Achaja… Poczuł błysk. Silny, jasny, czający się gdzieś w pobliżu. Znowu zobaczył sprawy odległe o tysiąc lat. Poprzednie błyski ściągnęły go jeszcze raz. Zobaczył… Achaję! Dziewczynę, która jedyna w historii będzie atakować Syrinx dwa razy. Zobaczył potwora. Jakąś monstrualną ważkę. Zobaczył płomień i zniszczenie. Zobaczył Achaję, która na czele garstki żołnierzy pojawia się nagle na ulicach Syrinx, trzymając w dłoni jakąś straszliwą broń. Była obwieszona przedmiotami jak transportowy muł. Miała zakryte czernią oczy. Mogła mówić i być słyszana tak daleko, że człowiek nie wymyślił jeszcze miary na określenie takiej odległości. Była sama, choć w otoczeniu garstki żołnierzy. Spadła z nieba wśród biorącej się znikąd nawały ognia. Syrinx nie mogło się przeciwstawić. Było puste lub prawie puste. Achaja stanęła nagle przed wejściem do jakiegoś zrujnowanego budynku i… i… i spojrzała Meredithowi prosto w oczy.
Czarownik o mało nie spadł z okna. Chwycił się framugi. Ona wiedziała. Ona wiedziała. Z całą precyzją, za tysiąc lat, mogła określić, że widzi ją czarownik siedzący w tym oknie tysiąc lat wcześniej.