– Dziękuję!!! – wył aktor na kolanach. – Dziękuję wam! – całował po rękach Hirri. – Bili mnie! – pokazał plecy ze szramami. Dość ciężko zrobić charakteryzację na plecach, ale aktor był naprawdę dobry w swoim fachu. – Jestem szewcem. Jestem zwykłym szewcem z tej osady! Jak przyszli najemnicy, to zgwałcili moje dwie córki! – popatrzył na Hirri i Menake. – Zabili je potem. Bogowie! Zabili moje córeczki! Moje biedne córeczki…
Obie dziewczyny patrzyły na niego przerażone. Żołnierze zaciskali pięści, choć sami, jakby to powiedzieć, niejedno mieli na sumieniu. Ale teraz rósł w nich gniew.
– Zabili moje biedne córeczki – zawodził aktor na kolanach. – Ja zwykły szewc – usiłował stylizować. – Ja z Luan, wasz wróg. Ale dopiero wy pokazaliście, że tę biedną ziemię można wyzwolić z ucisku!
Zagryzł wargi, bo odruchowo użył literackiej formy „tę ziemię”, a nie pospolitej „tą”. Ale na szczęście nikt nie zauważył.
– Dziękuję ci, żołnierzu – na kolanach całował rękę Khorena, który usiłował się wyrwać, choć niewątpliwie był bardzo przejęty.
Oficer polityczny krzyknął nagle:
– To co? Zdobędziecie następną wieś jeszcze dzisiaj?
Orkiestra grała tak ślicznie. Aktor na kolanach zawodził:
– Ratujcie nas! Ratujcie! Pomocy!
Byli najedzeni, zdrowi, dobrze wyposażeni, mieli zorganizowane zaplecze, niezły transport i świadomość, że tuż z tyłu jest szpital polowy, jakby coś poszło nie tak. No i sam król na nich patrzył.
A poza tym orkiestra grała tak ślicznie…
Poszli.
ROZDZIAŁ 8
Armia dotarła do przedmieść Syrinx późnym wieczorem. Oddziały spieszano, wrzucając wozy do rzeki, żeby uniknąć gigantycznego zatoru, który mógł zatkać wylot drogi. Pociągowe konie smagano biczami, by rozbiegły się po równinie, byle dalej, byle dalej. Po prostu nie było ich już czym karmić. W świetle pochodni usiłowano formować oddziały pod ochroną zwiadu, który dotarł tu wcześniej. Achaja w zamieszaniu z trudem odnalazła Biafrę.
– Szlag! – osadziła spienionego konia. – Każ cofnąć oddziały. Natychmiast!
Biafra, naćpany tak, że czterech żołnierzy pomagało mu utrzymać pozycję pionową, nie był w stanie odpowiedzieć.
– Co się stało? – spytał Suhren. Czytał przecież dostarczane mu raporty i nie było w nich nawet śladu wiadomości o jakichś nieprzewidzianych ruchach przeciwnika.
Wskazała częściowo tylko wyburzone przedmieścia.
– Zostawili wszystkie najwspanialsze budowle. Wszystkie domy wielmożów. Kurde! – odkaszlnęła, bo dławił ją pył. – Dziewczyny nawet nie śniły o takim bogactwie. Nie przyszło im do głowy, że na świecie może choćby istnieć aż tyle dobra.
Suhren skrzywił się. Wiedział, przeczuwał, co usłyszy dalej.
– Nie wiem, czy mam choćby połowę ludzi w linii. To jest jakiś amok. To jest szał…
– J… j… jaki szał? – wybełkotał niezbyt przytomny Biafra.
– Szał rabowania – mruknęła. – Albo każę tym żołnierzom, którzy mi pozostali, rozstrzelać tych, co rabują, albo… Do rana nie będziemy już mieli zwiadu.
Suhren ukrył twarz w dłoniach.
– Nie ześrodkuję armii na wzgórzach – powiedział. – Nie możesz spalić tych budynków?
– Czym? – warknęła. – A raczej kim?
– Zrób coś! No nie stój tak. Zrób coś! Oddziel tym, co ci jeszcze pozostało, resztę wojska od przedmieść.
Zaklęła. Biafra ledwie otworzył oczy.
– Obwieście ze dwie setki ludzi na postrach – szepnął. Chciało mu się wymiotować. – No zróbcie coś – powtórzył nieświadomie słowa Suhrena. – Rozstrzelajcie kogoś, spalcie żywcem.
– Sami się powieście albo rozstrzelajcie – Achaja zawróciła konia. – Zaraz zobaczycie, jak wam wojsko zacznie spieprzać!
Szarpnęła uzdą i runęła w stronę swojego plutonu. Czując, jak łzawią jej oczy od wzbudzanego kopytami popiołu, przegalopowała przez most nad malutkim kanałem. Wjechała między długie rzędy wspaniałych rezydencji. Tu nie było wiele pyłu. Wokół, w wielu oknach, widać było ogniki świec i pochodni. Ktoś niezorientowany mógł sądzić, że to wrócili ewakuowani wcześniej mieszkańcy. Podjechała do punktu dowodzenia.
– Pani pułkownik – zaraportowała, nie zsiadając z konia. – Biafra każe wycofać zwiad i odgrodzić nim resztę wojsk od tego burdelu! – usiłowała unikać wzroku pani kapitan, która swego czasu ugryzła ją w nogę. – Bardziej zorganizowane oddziały do tyłu. Te… mniej zorganizowane, do przodu na przedpole.
– A ci, kurwa, pośrodku? – spytała pani pułkownik. – Ci, co spierniczyli, żeby rabować?
– Ja tylko przekazuję rozkazy – Achaja spięła konia i ruszyła dalej. Jedną ręką zawiązała na twarzy chustę, żeby choć w ten sposób osłonić płuca od unoszącego się wszędzie popiołu. Dostrzegła Harmeen stojącą przed jednym z pałacyków z pochodnią w ręce. Zwolniła trochę, żeby nie dotrzeć przed drzwi wraz z monstrualną chmurą pyłu wzniesioną przez kopyta jej konia. Zwierzę zresztą chrapało, potrząsało głową, chcąc zrzucić uzdę i pogalopować gdzieś na równinę, na czyste powietrze.
– Gdzie pluton? – zeskoczyła z siodła, grzęznąc po kostki w zwałach popiołu. Światło pochodni pozwalało dostrzec, że wszystko wokół, drzewa, śliczne ozdobne krzewy, wspaniałe rzeźby, przedziwnie wykonane płotki pokryte są w całości szarymi płatkami. Woda w stawie ukształtowanym jak górskie jezioro, z wyłaniającą się spod powierzchni rzeźbą jakiegoś mitycznego potwora, była już jednym wielkim kożuchem rozstępującym się niechętnie i na chwilę, kiedy przebijały go, wyrzucane z okien, opróżnione butelki.
– W środku – uśmiechnęła się Harmeen.
– Gdzie mam dać to zwierzę? – szarpnęła uzdą. – Przecież tu się udusi.
– Do środka – Harmeen nie stwarzała problemów. Otworzyła drzwi.
Przepuściła ich przodem, a potem dokładnie zamknęła drzwi.
– Kto tu, kurwa, z koniem włazi?!!! – ryknęła Jakee i ugryzła się w język, kiedy Achaja ściągnęła z twarzy chustę. – O szlag… wybacz, Lalka.
– Ja cię… Co tu się dzieje?
Wielkie pomieszczenie, zajmujące prawie cały parter pałacyku, wypełnione było sprzętami znoszonymi przez dziewczyny ze wszystkich pokojów. Dominowały przede wszystkim wielkie patery, talerze i tace z jedzeniem, którego często żołnierze Arkach nie byli w stanie nawet nazwać. Wszędzie poniewierały się naczynia z winem. Na środku ustawiono stojaki z karabinami. Szeregowa Mayfed, ubrana we wspaniałą balową suknię z kolorowymi koronkami, spod której wystawały jej wojskowe buty, zajmowała się zestrzeliwaniem świec z wielkiego kandelabru pod sklepieniem. Miała swój wojskowy pas i ładownice z nabojami zawieszone na nagich ramionach oraz dozownik z prochem wsunięty dokładnie pomiędzy piersi podtrzymywane gorsetem swojej nowej sukni. Chloe wyciągnęła skądś ogromną perukę, upięła własne włosy i teraz, już nie z rudą, ale z kruczoczarną czupryną, przeglądała się w ogromnym lustrze.
– Jestem ładna! Jestem ładna! – krzyczała. – Szlag!
– Kurde, a znalazłabyś coś na moje piegi? – spytała Sharkhe. Miała narzuconą na mundur wielką, koronkową firanę zerwaną z jakiegoś okna.
– Weź puder – poradziła jej Achaja.
Zataczając się, podeszła do nich Zarrakh.
– Wiesz, Lalka – podniosła trzymane w dłoni szklane naczynie. – To jest butelka. Widziałaś kiedyś coś takiego?
– Przecież w Arkach też są butelki.
– Taaaa… Jedna w danej prowincji. A tu – upiła wielki łyk – w piwnicy… jest ich parę tysięcy! Albo może nawet parę setek! O!
– Bez jaj.
– Są! Sama widziałam – wolną ręką wyjęła spod kurtki drugą butelkę i zębami wyszarpnęła specjalną zatyczkę. – Masz, pij. Inaczej się zajedziesz.
Achaja wzięła od niej butelkę i strzeliła wielki łyk. Aż ją wykrzywiło. Szlag, co za cienkusz. Jakiś oszust winny napełnił właścicielowi pałacu piwnice i, perfidnie, udało mu się. Żołnierze Arkach nie byli w stanie odróżnić dobrego wina od złego. A właściciel na pewno od dawna przebywał za bezpiecznymi murami. Być może razem z oszustem. Obydwu jakość wina chyba obchodziła w tej chwili najmniej.
– Słuchaj, to jest bardzo słodkie – mamrotała Zarrakh – nie takie krzepkie jak nasza gorzałka, ale swoją moc ma…
Drzwi otworzyły się na chwilę, przepuszczając kilku pokrytych pyłem i popiołem ludzi.
– Porucznik Lanni melduje się, pani major! – dziewczyna zsunęła chustę zakrywającą jej twarz.
– Daj se, Lanni, spokój.
Porucznik popatrzyła na konia Achai, który dobrał się właśnie do jabłek na srebrnej paterze.
– Złapaliśmy jakiegoś gada, który – Lanni kichnęła głośno, wskazując na związanego, zarośniętego mężczyznę – który rabował tu wokół. Jakiś, kurna, miejscowy męt – kichnęła jeszcze raz. – Uchował się prawdziwek.
– A nie łapałyście naszych rabusiów?
– Naszych? No żesz, szlag! Więcej rabujących niż żołnierzy w linii. Jakby te pindy zaczęły strzelać, to by z nas nawet miazga nie została – Lanni zaczęła kaszleć, usiłując się pozbyć pyłu z płuc. – A tak przy okazji rabowania… – wyjęła z kieszeni ciężki, złoty łańcuch ozdobiony błyszczącymi kamieniami. – Chcesz?
Achaja potrząsnęła głową.
– Harmeen, a ty?