Poczuł błysk. Taki, jakiego nie czuł dotąd nigdy w życiu. To nie była przyszłość, ani ta odległa o tysiąc lat, ani bliższa. To była teraźniejszość. Tu i teraz. Zobaczył Śmierć. Jak postępuje powoli krok za krokiem, znacząc drogę ciałami swoich kochanków. Zobaczył koniec swojej cywilizacji. Zobaczył ludzi, którzy mieli w rękach Bicz Boży, zdeterminowanych tak, że właśnie go używali! Po raz pierwszy w dziejach. Po raz pierwszy w historii świata. To już nie była polityka. To już nie była wojna o korzyści, o wywalczenie przewagi, o handel. To była wojna totalna, w której chodziło o ostateczne zniszczenie tego, kto okaże się słabszy.
– Na którą z bram nieprzyjaciel uderzy najpierw? – powtórzył pytanie oficer.
Meredith uniósł głowę.
– Na żadną – powiedział szczerze.
Naczelny Wróżbita o mało nie dostał apopleksji. Annamea ledwie widocznie przygryzła wargi.
– Panie – zwróciła się do cesarza. – Nie nam kobietom mieszać się w takie sprawy… ale Drugi Wydział wspominał coś o Bramie Pszennej.
Cesarz przerwał jej oszczędnym gestem.
– Jak to na żadną? – szepnął. – Odstąpią?
– Nie, Światłości Słońca. Oni już są w obrębie murów.
– Na pal nabić oszusta! – ryknął Tepp. – Panie – zwrócił się do cesarza – dziś rano kazałem oficerom obejść mury. Na wszystkich odcinkach spokój. Armia Arkach stoi na przedmieściach od zachodu. Armia Troy rozlokowana na odcinku południowo-zachodnim. To kłamstwo!
– Panie, nie da się przewidzieć przyszłości – szepnęła Annamea. – To oszustwo.
– Panie – Naczelny Wróżbita również nachylił się do ucha cesarza. – Brama Pszenna jest najsłabszym punktem, mówiłem już, że…
Oficerowie skupieni wokół również stracili spokój, zaczęli przekrzykiwać się wzajemnie, chcąc wyłożyć własne koncepcje.
Meredith wyprostował się. Nagle wokół zrobiła się cisza. Ci ludzie, ludzie, którzy właśnie atakowali Syrinx, byli bardziej sprytni niż sądzili wszyscy wokół. To z Bramą Pszenną było kłamstwem w kłamstwie. Od początku mieli inny plan. Teraz zrozumiał.
– Wielcy Kłamcy są już w mieście – szepnął.
– O czym mówisz, panie? – ryknął oficer, który indagował go wcześniej.
– Mówię o ludziach, którzy chcą zniszczyć Syrinx wraz z całym Cesarstwem – powiedział. – Ale nie da się przewidzieć ani przyszłości, ani tym bardziej chwil, które zaraz się zdarzą… – uśmiechnął się smutno. – To tylko teoretyczne możliwości.
– Jak to zniszczyć? – krzyknął Tepp. – Jak to zniszczyć? Nawet jeśli go, teoretycznie rzecz jasna rozważając, zdobędą, to wszak wtedy, będą niszczyć swoją własność. To jakieś bzdury.
Oficerowie skupieni wokół już zbliżali się, chcąc chwycić Mereditha, zanim padł jakikolwiek rozkaz, zanim zdołano zawołać zbrojnych.
Na środek wystąpił jednak Nolaan.
– Stać – mruknął.
Wszyscy zatrzymali się tak nagle, jakby napotkali niewidzialne ściany z najtwardszego kamienia.
– To defetysta – krzyknął Tepp. – Na pal oszusta!
Nolaan przymknął oczy.
– Każdą zniewagę uczynioną temu czarownikowi – szepnął – uważam odtąd za zniewagę uczynioną mnie osobiście.
Na sali było teraz tak cicho, że po raz pierwszy mogli usłyszeć stłumione odgłosy z odległej o kilkadziesiąt kroków sali przyjęć. Słychać było nawet ptaki z parku na dziedzińcu. Nawet to, że któryś z żołnierzy za drzwiami przestąpił z nogi na nogę – można było słyszeć dosłownie skrzyp jego sandałów.
Nolaan skłonił się przed cesarzem.
– Czy pozwolisz panie, bym wyprowadził go z pałacu?
Imperator nie drgnął nawet o włos.
– Lubisz go? – spytał.
– Nie, panie. Ale to uczciwy człowiek.
Lekki gest upudrowanej, pomalowanej złotem i purpurą ręki.
– Kto sprawdzi, czy czarownik mówi prawdę?
– Panie – żona nachyliła się do ucha cesarza. – Annamea, sądząc przynajmniej z rzucanych przez nią uwag, zna się na strategii. Wyślij ją.
Tepp roześmiał się na cały głos.
– Doskonały pomysł – ukłonił się cesarzowej. – Dać jej dziesięć setek wojska. Niech wymiecie najeźdźców z obrębu miasta, a przynajmniej z wyobraźni tego defetysty.
Oficerowie chichotali. Nawet służba pochylała głowy, żeby ukryć uśmiechy. Sam cesarz nie mógł opanować radosnego skrzywienia warg.
– Podejmiesz się? – zerknął na swoją Pierwszą Nałożnicę.
Annamea zgięła się w głębokim ukłonie.
– Tak, panie. Wszystko dla dobra Cesarstwa!
Oficerowie wyli tak, że o mało się nie posikali. Temp zakrywał twarz obiema dłońmi. Cesarzowa dumna, ona przecież wymyśliła ten dowcip, przyjmowała dyskretne ukłony zebranych, którzy docenili jej koncept.
– Żołnierzu – zmarszczyła brwi, niby to poważnie taksując wzrokiem nałożnicę. – Powierzam ci obronę stolicy. W imieniu cesarza – spoważniała nagle – idź i walcz na ulicach tego miasta!
Cesarz uśmiechnął się całkiem jawnie. Nawet on, wdrożony do pałacowej etykiety od dziecka, nie mógł zachować poważnej miny. Oficerów ogarnął jakiś amok. Służący odwracali się, nie chcąc stracić życia za okazanie uciechy z czegoś takiego.
Nolaan wziął oszołomionego Mereditha pod ramię i wyprowadził z sali. Kątem oka czarownik zauważył jeszcze, jak Annamea uśmiecha się do niego. Niewiele rozumiał.
Tym razem nikt ich nie sprawdzał, nikt nie zatrzymywał. Szli w milczeniu przez meandry prawie pustych teraz korytarzy, omijając wszystkie sale, gdzie mogli napotkać jakichkolwiek ludzi. Nolaan zatrzymał się dopiero przed ostatnią z bram zewnętrznego muru pałacu.
– Jednak myliłem się – powiedział. – Lubię się mylić w takich przypadkach, kiedy podejrzewam ludzi o najgorsze rzeczy, a… okazuje się co innego.
– Dziękuję – Meredith ukłonił się. – Niestety, w jednym nie macie racji, panie.
Nolaan uniósł lekko brwi.
– Nie jestem człowiekiem uczciwym – mruknął czarownik.
– Może więc źle się wyraziłem. Chciałbym jednak najmocniej przeprosić za moje wcześniejsze zachowanie. Miło jest mieć przy sobie człowieka honoru.
Czarownik pochylił głowę. Wokół gromadzili się żołnierze, którzy mieli tworzyć „oddział specjalny”. Tysiąc ludzi zgrupowanych w dziesięć setek. Wyglądali bojowo. Idealnie wypolerowane pancerze, lśniące znaki oddziałów, oficerowie na koniach i…
Na to „i” musieli czekać ładnych kilkanaście modlitw. I… Pojawiła się.
Annamea miała na sobie wspaniałą, czerwoną suknię, tak obcisłą i wąską, że mogła robić jedynie małe kroczki, stopa przy stopie. Na ramiona narzuciła sobie wojskową kurtkę, a na wierzch jeszcze zwieszoną przez lewe ramię skórę lamparta. Na twarzy, wzorem Armii Arkach, namalowała sobie stopień wojskowy Luan, oczywiście najwyższy. Była najpiękniejszą kobietą na świecie. Była najlepszym żołnierzem wśród wszystkich nałożnic. Była czystą kpiną z Armii Luan.
Podprowadzono jej kucyka. Wskoczyła zgrabnie na damskie siodło, obie nogi po jednej stronie, uzda w rękach prowadzącego niewolnika. Dwanaście innych niewolnic stało z tyłu, trzymając w rękach jakieś tobołki. Żołnierze nie mogli odwrócić wzroku od jej wypiętego teraz tyłka. Strateg dowodzący oddziałem nie wiedział, gdzie podziać oczy, ale z zupełnie innych powodów niż jego podkomendni – nigdy w życiu nie doznał takiego upokorzenia. Nolaan oklapł, Meredith tylko westchnął. Annamea szybko dowiodła jednak, że absolutnie nie należy do osób, którym można było nadmuchać w kaszę.
– Ulice są zbyt wąskie, żeby prowadzić taki oddział. Proszę podzielić wojsko na cztery części – wydała swój pierwszy w życiu rozkaz, rozpoczynając w ten sposób własną wojskową karierę. – I poprowadzić oddziały czterema równoległymi ulicami.
– Ależ, proszę pani – odważył się wtrącić strateg. – To będzie po dwieście pięćdziesiąt osób. Musiałbym podzielić dwie setki i…
– Gdzie jest twój zastępca? – przerwała mu dziewczyna z uśmiechem.
– Tutaj – zaskoczony strateg wskazał rosłego i barczystego mężczyznę. – Taktyk Leen.
Annamea zerknęła na tamtego.
– To teraz ty będziesz dowodzić. Stratega w dyby i do lochu. A my ruszamy powolutku.
Nolaan potrząsnął głową. Aczkolwiek w jego oczach chyba widać było cień podziwu. Obydwu im, razem z czarownikiem, podstawiono konie. W zapadającym zmroku oddział zaczął formować się w cztery kolumny, by opuścić teren pałacu. Bramę otwarto na oścież.
Niezwykłe, ciemnogranatowe niebo, pozbawione jakiejkolwiek chmurki, wydawało się oświetlone łuną gwiazd. Pierwsze lampki zapalano właśnie na stołach ustawionych wprost na ulicach. Pierwsi goście zbierali się właśnie na kolacji w niezliczonym mrowiu karczem. Annamea przywołała Mereditha. Kiedy podjechał bliżej, nachyliła się ku niemu. Poczuł na ramieniu pukle jej długich włosów.
– Jesteś bardziej sprytny, niż myślałam – szepnęła. – Dziękuję.
– Za co? – nie mógł zrozumieć pałacowych kombinacji.
– Tu jest najlepsza karczma, gdzie podają kałamarnice – powiedziała głośno, ponieważ zbliżył się Nolaan. – Musimy skorzystać – wstrzymała pochód. – Z powodu zamknięcia murów te rzeczy już niedługo będą bardzo nieświeże.
Zeskoczyła z kuca i zajęła miejsce przy najbliższym stoliku. Żołnierze patrzyli zdezorientowani, karczmarz giął się w ukłonach. Gońcy gubili sandały, usiłując zatrzymać trzy pozostałe oddziały. Nolaan przysiadł się obojętny na wszystko. Meredith nie wiedział, jak się zachować.