– Gdyby ci obrońcy mieli jaja – powiedziała Annamea. – To tu można się bronić nawet przez dwadzieścia, trzydzieści… nawet pięćdziesiąt lat!
– Hm… za pięćdziesiąt lat żaden z tych staruszków, który cudem dożyje, nie utrzymałby broni w rękach.
– Nie… Tu są kobiety. Sale wychowawcze, sale ćwiczeń, poligony. Można chować nowe pokolenia żołnierzy i trwać tak prawie w nieskończoność – uśmiechnęła się. – Wyobrażasz sobie? Za pięćdziesiąt lat? Nowe pokolenie w Syrinx. Wnuki i prawnuki tych, co widzieli upadek stolicy. A wokół ostrzegawcze tablice: „Nie podchodzić za blisko do wieży, bo oni mogą szyć z kusz”. Prawie u stóp stanowisk obserwacyjnych – karczmy. Normalne życie. A tu, za murem, którego nie da się zdobyć, resztki Cesarstwa, które nie istnieje już od pół wieku. O czym oni będą myśleć wtedy? W zasięgu wzroku, przy stołach, na targach, ludzie, którzy już nie będą znać nawet nazw imperialnych dróg. A tu? Żołnierze zapomnianego imperium. Ciągle wierni. Zamknięci w dwóch monstrualnych przetrwalnikach. Uśmiechnęła się smutno.
– Ciekawe czy dotrwają restytucji Cesarstwa? Czy będą normalnymi ludźmi? A zresztą… Może za tysiąc lat jacyś mędrcy będą badać te wieże i pytać sami siebie: Cóż za dziwna cywilizacja wylęgła się tutaj? Skarlałe, blade od braku słońca resztki imperium sprzed millenniów… – uśmiechnęła się znowu. – Dałabym dużo, żeby to zobaczyć. Tych przyszłych mędrców kołatających do bramy, te ich szkiełka trzymane przy oczach, te ich mądre, naiwne twarze, tę ich wiedzę, przy pomocy której usiłować będą zrozumieć cywilizację dwóch wieży oporowych Cesarstwa – zamyśliła się, potem podjęła znowu. – To miejsca ostatnie, które właśnie dziś zaczynają swe istnienie, które będą nieść mroczne przesłanie przez wieki.
Meredith ukłonił się z szacunkiem dla jej inteligencji.
– Ale mamy szczęście – powiedziała. – Zobaczyć to wszystko w momencie, kiedy historia się zaczyna – chwyciła go za rękę. – Patrz na tych ludzi – wskazała żołnierzy krzątających się na kolejnych poziomach, które powoli mijali. – Ich potomkowie będą tu żyć przez setki lat! Własne ujęcia wody, monstrualne zapasy, możliwość uprawy roli na szczycie wieży. Oni… tak już niedługo… zamkną się, spuszczając na wejście tyle skał, ile wystarczyłoby do budowy nowego cesarskiego pałacu.
– Nie przetrwają stu lat – wtrącił Meredith. – Nie wystarczy żywności.
– Wystarczy – mruknęła. – Zdradzam ci teraz największe tajemnice cesarstwa. Ale… Są już grzyby, które mogą rosnąć bez światła. Mędrzec Gunai wymyślił metodę przechowywania żywności przez, nie wiem dokładnie, odciągnięcie wody, czy jakoś tak. To może trwać w nieskończoność. Czy wiesz, jak wielka jest wieża oporowa? Czy wiesz, ile pięter jest jeszcze pod ziemią?
Mijali właśnie salę tronową, urządzoną prawie dokładnie tak samo jak w pałacu Syrinx.
– To ostatnie takie miejsce, co?
Annamea roześmiała się nagle. Ich podest dotarł do najwyższego miejsca w wieży. Wysiedli, otwierając blokującą kratę. Annamea poprowadziła go wąskimi, krętymi schodami na szczyt. Owionął ich chłodny wiatr przynoszący ulgę. Kiedy jednak czarownik tylko zerknął w dół na rozświetlone pochodniami ulice, znowu poczuł się źle. Te wszystkie malutkie postacie, te miniaturowe domki… Bogowie! Miał tylko nadzieję, że nie zwymiotuje w obecności kobiety.
– Patrz!
Wskazała mu Ciężki Dahmeryjski Korpus Szturmowy wyprowadzany właśnie z koszar wokół pałacu. Meredith czuł, że odlatuje, zakręciło mu się w głowie. Jak można wymyślić taką wysokość? Jak można budować tak, by patrzącemu z góry wydawało się, że cały świat wiruje pod stopami?
Korpus Szturmowy dzielił się właśnie na dwie części. Ta bliżej wieży ruszyła w stronę nielicznych jeszcze sił Arkach, które byli w stanie dostrzec. Widzieli jakiegoś oficera, który wykrzykiwał niesłyszalne dla nich rozkazy, widzieli przegrupowujące się wojsko na placu, którego nazwy Meredith nie znał. Potem atak. Z marszu. Szturmowcy rozsadzili dosłownie obronę Korpusu Ekspedycyjnego, mordując dziewczyny szybciej, niż te zdążyły choćby zrobić w tył zwrot. Błyskawicznie zdobyto baterię czterech dział blokującą wylot ulicy. Pierwsza kohorta wpadła między domy, zabijając. Szybko ruszyła wzdłuż traktu. Dziewczyny z Arkach mieszały się z napastnikami tylko po to, by ginąć dobijane przez drugą linię. Ale potem… Potem Dahmeryjczycy wypadli na kolejny plac nad kanałem i… napotkali coś, czego nazwa odtąd będzie kojarzyła się z pierwszą klęską Korpusu Szturmowego. Na placu czekali… grenadierzy.
W Armii Arkach były to właściwie jednostki pomocnicze. Ponieważ nie wszystkich żołnierzy zdołano wyposażyć w karabiny, pozostałym rozdano granaty. I tyle. Nikt jednak nie mógł przewidzieć, jak straszliwie skuteczne będą te jednostki w walkach ulicznych.
Dwa bataliony grenadierów były już uprzedzone klęską swojej czołówki. Kilka kompanii przedostało się na dachy okolicznych domów, rozlokowało wygodnie tuż przy rynnach i… powoli, miarowo, dokładnie zapalając lonty, zaczęło zrzucać swoje granaty.
Meredith widział jedną z dziewczyn oświetloną przez płonący dom naprzeciw. Siedziała sobie spokojnie na samej krawędzi dachu, obydwie nogi spuściła w dół, miała w ustach wolnotlący lont. Co chwilę sięgała do drewnianej skrzynki na plecach, wyjmowała ciemny, nieforemny kształt, podpalała i zrzucała w dół, wolną ręką dłubiąc sobie spokojnie w nosie. Kiedy zbyt wiele strzał z kusz zaczęło przelatywać wokół niej, cofnęła się, położyła na brzuchu, składając skrzynkę przed sobą i zaczęła rzucać, kierując się słuchem. Czasem wyjrzała, żeby przekonać się, czy słuch jej nie myli, czasem nie. Ktoś, jedna z koleżanek ukryta za kominem, podała jej w pewnej chwili bukłak. Dziewczyna pociągnęła duży łyk, zerknęła na dół i rzucała dalej. Meredith, choć dzieliła ich straszna odległość, przysiągłby jednak, że dziewczyna ziewa zaspana.
Czarownik przetarł załzawione wysiłkiem oczy. Ktoś, pewnie jakiś zdesperowany mieszkaniec domu, zaatakował nagle dziewczynę, wywijając grubym kawałkiem deski. Ta wstała lekko, wyszarpnęła swój krótki miecz, ale nie zdążyła niczego przedsięwziąć. Jej koleżanka ukryta przy świetliku kopnęła napastnika tak, że ten stracił równowagę i poszybował w dół, wprost na głowy niedobitków Szturmowego Korpusu.
Grenadierzy na placu, te kompanie, które miały karabiny, dały ognia na wprost. Potem dziewczyny umieściły na lufach bagnety i ruszyły do kontrataku. Ostre gwizdki oficerów, słyszalne nawet tu, na wieży, sprawiły, że oddziały na dachach zaczęły poruszać się również, chcąc wyprzedzić atakujące na dole koleżanki.
– O mamo! – krzyknęła Annamea. – Musimy tam być! Musimy tam być!!!
Zawołała oficera dowodzącego koroną wieży.
– Nie mogę niczego przegapić. Następny taki widok za tysiąc lat!
– Pani – zaraportował oficer, podając swoje imię i numer jednostki. – W tej chwili mogę was jedynie spuścić na linie. Troy zbliża się stamtąd – ręką wskazał kierunek.
– Tylko nie na linie – jęknął czarownik.
Żołnierze przynieśli kosz i kołowrót. Meredith zamknął oczy. Po chwili jednak otworzył je, chcąc widzieć dokładnie miejsce swojej śmierci. Annamea po raz kolejny zadziwiła go. Obwiązała się liną, szybko skompletowała oddział, który miał ją spuszczać, i stanęła na murze flankującym… przepaść.
– Trzymacie mnie?
– Tak, pani oficer! – krzyknął dziesiętnik.
Nałożnica lekko zeskoczyła w dół, odbijając się nogami od pionowej ściany. Meredith o mało nie zemdlał. Prawie przemocą wsadzono go do damskiego kosza, przywiązano jakimś sznurkiem. Zamknął oczy, modląc się tak żarliwie jak nigdy w życiu. Słyszał skrzyp dźwigu, który przenosił go nad otchłań, powolne terkotanie kołowrotu, czuł powiew wiatru.
– Czarowniku!
Dał się zaskoczyć. Otworzył oczy. O mało nie umarł.
Potworna implozja targnęła powietrzem. Przepiękny, olbrzymi orzeł wyśliznął się z luźnego sznura trzymającego go przy koszu. Meredith zerwał się do lotu. Rozpostarł skrzydła i kołował wolno tuż przy Annamei, która odbijała się obydwiema nogami od ściany, zjeżdżając za każdym razem o kilka kroków w dół. Jako orzeł nie czuł niczego, ani strachu, ani lęku wysokości. Był zwierzęciem, mógł myśleć tylko jak zwierzę. Obojętnie konotował fakt, że kosz, który napawał go przedtem takim przerażeniem, teraz już pusty wciągano z powrotem na górę. Obojętnie obserwował koszmarne sceny, które rozgrywały się już niedaleko od podnóża wieży.
Nie mógł jednak zbyt długo pozostać na bezdechu. Sfrunął w dół. Eksplozja towarzysząca przemianie wywaliła drzwi w jakiejś karczmie. Zbiegli się ludzie. Meredith zwymiotował pod ścianą. Nie wiedział, czy bardziej ze strachu, czy z braku powietrza. Podniósł się jednak, by po chwili pomóc nałożnicy rozsupłać linę, którą zaraz potem wciągnięto na górę.
– No ładnie – roześmiała się dziewczyna. – Zawsze tak robisz, jak chcesz zejść ze stromych schodów?
– To nie były schody – miał nadzieję, że nie zauważy śladów jego słabości pod najbliższą ścianą. Tłum komentował żywo niecodzienne zdarzenie.
– O mało mi uszy nie pękły – Annamea zaczęła się przepychać pomiędzy ludźmi. – No chodź! Bo nie weźmiemy w tym udziału.