Выбрать главу

– Wierzę ci! – krzyknęła Lanni.

– Wierzę ci – powtórzyła jak echo Bei.

– Wierzę ci – mruknęła Mayfed.

– Wiem – powiedziała Achaja. Reszta dziewczyn potakiwała ruchami głowy. Dwie najbliższe rozsunęły się, żeby zrobić Chloe miejsce na powrót w szeregu.

Pierwszy Sługa nachylił się nad konającą.

– Donoszenie jest bardzo brzydkie – uśmiechnął się kpiąco. Wesołe ogniki zabłysły w jego oczach. – Jaki jestem biedny, że muszę mieszać w pokładach takiego gówna.

– Przecież… przecież wy sami mnie… – wyszeptała malutka dziewczyna, trzymając oburącz bagnet. Już odpływała.

– Wybór miałaś – powiedział Pierwszy Sługa poważnie. – Co? Ojciec i matka nie nauczyli, jak należy postępować? – i powtórzył za Chloe: – Śmieciu.

Wyprostował się powoli.

– Chciałem jak najmocniej przeprosić wszystkich obecnych. Wiem, że nie tylko donosiciel, ale także ten, kto go słucha, który choć raz poweźmie przypuszczenie, że donosiciel może mieć rację… ten się z nim zrównuje. Biorę na siebie ciężkie przewinienie. Trudno. Ja przynajmniej ich nie usprawiedliwiam – westchnął ciężko, jakby sam chciał się usprawiedliwić. – Trudno i darmo… Z całego serca przepraszam – dodał zupełnie poważnie.

– Bo się zaraz popłaczę – warknęła Achaja. Trzymała dłoń w pobliżu rękojeści swojego miecza.

Spojrzał na nią z wyraźnym zaciekawieniem. Podszedł bliżej.

– Czy to prawda, że mogłabyś mnie zabić zanim którykolwiek z moich rycerzy wyciągnie miecz? – zapytał.

– Tak.

– To dlaczego tego nie robisz?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Po pierwsze, to by nic nie dało. Po drugie… Może wstrzymują mnie, choć trochę, te słowa… To, że powiedziałeś „przepraszam”, gnoju.

Skinął głową.

– Głupio ci zabić bezbronnego mężczyznę?

Znowu wzruszyła ramionami.

– Jestem uzbrojony, choć sam żadnej broni nie noszę. Popatrz na tych wszystkich rycerzy wokół – powiedział. – To moja broń.

– Odważny jesteś.

Ukłonił się jej lekko.

– Będę płakał nad twoim grobem. Szczerze i rzewnymi łzami – odwrócił się nagle. – To, co cię wstrzymuje przed ucięciem mi głowy, to honor – powiedział cicho – którego jakoś nigdy nie zauważyłem u tych śmieci – wskazał na leżące na bruku ciało. – Choć tak pięknie potrafią udawać, że go mają – teraz on zagryzł wargi. – Bogowie! Muszę żyć z gównianymi ludźmi. A takich jak ci – wskazał na pluton służbowy – muszę zabijać. Jak trudna jest służba Zakonu…

Otrząsnął się po chwili.

– Tak właściwie to mam sprawę tylko do Mereditha, Achai, Siriusa i Zaana. Reszta mogłaby sobie pójść do domu czy gdzie tam… – westchnął ciężko. – Ale pewnie nie pójdziecie.

– Lepiej na to nie licz! – krzyknęła Annamea. Usiłowała właśnie skombinować sobie jakąś broń, rozpytując stojących najbliżej żołnierzy czy nie mają jakiegoś zapasowego miecza, czy w ogóle czegoś ostrego. Dostała długi nóż i kastet.

Pierwszy Sługa pokiwał głową.

– Wiem. Bo nie jesteście gównianymi ludźmi – łzy, prawdziwe łzy popłynęły nagle po policzkach Pierwszego Sługi. – Nie jesteście ludźmi ulepionymi z gówna. Wy nie udajecie, że macie honor. Po prostu macie i już… – wziął do ust następną porcję ryżu, potem odstawił miseczkę wraz z łyżką wprost na bruk. Zamyślił się dłuższą chwilę.

– No dobrze – podszedł do Mereditha. – Uciekłeś z Wyspy Zakonu. Złamałeś boskie prawo.

– Wiem – powiedział Meredith spokojnie.

– Sądzisz, że te kilka dziewczyn wokół cię ochroni?

– Nie. Jednak ktoś powiedział mi, że spotkam się jeszcze raz z Czarownikiem Zakonu. I tym razem to ja będę miał sojuszników i możnych protektorów. Tym razem to będzie…

– Nie „ktoś” tylko „coś” ci to powiedziało – przerwał mu Pierwszy Sługa. – To jest rzecz. To jest „coś”. Czyżbyś zapomniał, że nazywają to „Wielkim Kłamcą”?

– Tym razem – podjął spokojnie Meredith przerwane zdanie. – Tym razem to będzie egzekucja.

– Ach… Więc chciałbyś się zmierzyć z Czarownikiem Zakonu raz jeszcze? – lekkie skinienie dłonią. – Proszę. Jest tutaj.

Zza szeregu rycerzy pod ścianą najbliższego budynku wyszedł starzec ubrany w długi płaszcz, z kosturem w ręku. Meredith ledwie zerknął. Arnne aż kucnęła ze strachu, jak dziecko, usiłując ukryć głowę w swoich własnych ramionach.

* * *

Sirius szedł boczną ulicą, opierając się na ramieniu dziewczyny coraz mocniej. Sztylet w plecach wbijał się coraz głębiej. Bogowie… Co on mi tam robi? Co on mi tnie… Nie mógł zaczerpnąć głębszego oddechu, żeby nie zwymiotować żółcią. Miał wrażenie, że każde następne wymioty uduszą go po prostu. Był coraz słabszy.

– Ty świnio! – ryczały kucharki Zakonu ustępujące mu z drogi. – Ty już nic nie możesz!

– Moc Zakonu została ci okazana! – wrzeszczeli giermkowie, również usuwając się z drogi. – Jesteś już niczym. Już nic nie możesz zrobić!

Pluli na niego i na dziewczynę. Obrzucali śmieciami. Kłuli patykami, jeśli tylko zdołali znaleźć odpowiednio długie patyki. Rzucali kawałkami cegieł.

– Dno! Świnia! Żywy trup! No i co? Zobaczyłeś, co to jest Zakon, co? Pokazali ci, gdzie twoje miejsce?

Ktoś wylał na niego zawartość jakiegoś kubła. Dziewczyna płakała.

– Gdzie leziesz, durniu? Won na wysypisko pod murami!

– Jesteś skończony! Wiesz? Jesteś skończony!

– Już po tobie. Ludzkie barachło…

Im bliżej placu, im bardziej był słaby, tym bardziej skutecznie pluli. Obrzucano go śmieciami.

– Gdzie się pchasz, marny człowieczku?

Sirius był półprzytomny. Jednak giermek, który zamierzał go powalić, popełnił kardynalny błąd. Doskoczył z boku. Mechanizm napinający ukryty w rękawie księcia wysunął nóż dokładnie w chwili, kiedy tamten chwycił go za rękę. Sirius ciął odruchowo – tak jak go nauczono. Widząc zalanego krwią giermka, reszta sług odskoczyła o kilka kroków.

– Ty świnio!

– Ty gnoju!

– Już po tobie!

– Nic już nie zrobisz…

Dziewczyna zatrzymała się przerażona.

– Jeszcze tylko kilka kroków – poprosił Sirius szeptem, bo na nic więcej nie było go stać. – Zobaczmy, co jest za rogiem, co?

– Dobrze, proszę pana – szepnęła.

Ruszyli dalej. Już było widać pierwszych rycerzy na placu. Służba pozostała z tyłu. Sirius poruszał się coraz bardziej ociężale. Miał wrażenie, że co jakiś czas traci przytomność. Rycerze wokół patrzyli na niego obojętnie. Umierający człowiek, który już niczego nie mógł zrobić. Kolejna ofiara Zakonu. Takie nic. Następny człowiek, któremu pokazano, gdzie jego miejsce.

Stary czarownik właśnie przyłożył rękę do ust, rzucając zaklęcie. Meredith skontrował błyskawicznie, ale widać było, że do prostej kontry potrzebuje wszystkich swoich sił.

Sirius zrobił krok naprzód.

Jakiś giermek, być może zrozpaczony kolega tego chłopca, którego książę zranił przed chwilą śmiertelnie, podskoczył z tyłu i w całej zgrozie, która go ogarnęła po śmierci kolegi, w całej swej nienawiści, zaślepiony żądzą zemsty uderzył Siriusa w plecy kawałkiem deski. Prosto w rękojeść sztyletu. Czując eksplozję bólu gdzieś w sobie, książę wyskoczył do przodu, robiąc kilkanaście kroków. Wpadł wprost na czarownika Zakonu, czując, że właśnie umiera. Starzec zerknął w tył. To nie był dla niego przeciwnik. Zupełnie spokojny odepchnął Siriusa ręką.

Sirius był tak słaby, że runął w tył. Zdążył jednak odruchowo chwycić tamtego za ubranie. Upadł na plecy, a czarownik na niego. Sztylet, który wbito mu w plecy, „bez, wie pan, bez takiej poprzeczki przy rękojeści, jak sopel lodu…” przebił ciało chłopaka i wbił się w pierś Czarownika Zakonu.

Sirius uśmiechnął się, umierając. Nie czuł już bólu. Było mu ciepło i miękko… Widział chłopca z tobołkiem, który tańczył i śmiał się zajadle. „Już nic, nic… nic nie będzie cię obchodzić. Właśnie znikasz, Sirius – mówił bez dźwięku, samymi ustami. – Teraz nastąpi pustka, przestaniesz istnieć, ale będziesz pamiętany przez wieki. Żegnaj Sirius, Wielki Książę Królestwa Troy. Prawdziwy książę…”.

– No to jesteśmy połączeni, panie czarowniku – szepnął. – A teraz… jacyś zbóje będą cię zabijać, tu na bruku… Jak portowe męty zwykłego kmiota.

Meredith pokonał zaklęcie rannego, teraz już bez żadnego problemu. Achaja, krzycząc „Sirius!”, dopadła starca i strzeliła mu mieczem po szyi, zanim ktokolwiek zdołał zareagować.

Pierwszy Sługa Zakonu patrzył lekko zaskoczony. Potem wzruszył ramionami.

– No… No i proszę… udało ci się – zerknął na kompletnie wyczerpanego Mereditha. – Pogadamy później. Najpierw muszę załatwić sprawę z tą panią – wskazał Achaję.

Podszedł bliżej do dwóch trupów.

– No, no… – powtórzył. – Ten Wirus podsyła nam coraz bardziej inteligentnych ludzi – zakpił.

Achaja, becząc i obcierając usmarkany nos rękawem, przyłożyła mu miecz do szyi. Pierwszy Sługa Zakonu zerknął w jej oczy z wyraźnym zaciekawieniem. Ewidentnie nie był tchórzem. Chyba nawet nie znał pojęcia strachu. Był mężczyzną. Prawdziwym.

– No, no… – mruknął. – Zachlastasz mnie?

Zaskoczył tym Achaję tak, że nie mogła zrobić żadnego ruchu. Przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie i to z wyraźną ciekawością. Obydwoje. Mierzyli się wzrokiem i razem usiłowali odgadnąć, co takiego dziwnego kryje się w tym drugim. Pierwszy Sługa Zakonu ocknął się trochę szybciej.