Выбрать главу

Potrząsnęła głową.

– Dlaczego?

– Tam bagna, wyziewy, uroczyska. Jeden z medyków Gennera kazał żołnierzom gotować wodę. Nie wolno było wypić niczego, co nie było przegotowane. I co? Piętnastotysięczna Armia Linnoy straciła w tym samym terenie dwustu, trzystu żołnierzy, otoczyła twierdzę Grath i zdobyła ją po czterdziestodniowym oblężeniu. Majstersztyk, prawda? Wielka Tyrania Symm na kolanach przed malutkim księstewkiem.

– Genner miał płatnych najemników.

– No to co? Troy ze swoją wielką Armią Wschód miało kłopoty z Symm. Linnoy jakoś nie miało.

– Kurde, człowieku, przecież to była wieloletnia wojna.

– Głównie na morzu. Ale… tak czy tak, malutkie księstewko napluło w twarz wielkiej Tyranii. I ma się dobrze! A Symm? Z jednej strony Troy atakujące dowolny port, jeśli… no na przykład, jeśli jakiemuś waszemu strategowi nie spodoba się pogoda w danym dniu. Równie dobry powód jak każdy inny. Z drugiej strony zamknięte cieśniny i główne szlaki handlowe tylko dlatego, że staremu księciu zachciało się kiedyś puszczać wiatry na oficjalnym przyjęciu. I co? Linnoy pierdzi jak pierdział, a Symm zdycha. Zdycha.

Biafra rozmasował policzki.

– I co? – kontynuował. – Wystarczyło, że malutki książę Linnoy raz puścił bąka i już korona tyrana spadła z głowy?

– Linnoy ma cieśniny handlowe. Zadławił Tyranię, odcinając jej dopływ właściwie wszystkiego.

Biafra roześmiał się na cały głos.

– Nie pamiętam nazwy, ale… była taka wyspa, kluczowa dla handlu Symm. Zdobyły ją wojska Linnoy. A… czyją jest teraz własnością?

– Troy – szepnęła, wiedząc, do czego zmierza.

– Ooooo? To dlaczego wam Linnoy nie zamknął „dopływu wszystkiego”, co? Nie udało się? – kpił w żywe oczy. – Takie Troy… Z jednej strony wrogie Luan, z drugiej wrogie Symm. I jeszcze Linnoy. I co? Nie poszło mu z wami? Dlaczego? – Biafra nachylił się nagle nad stołem. – Odpowiem ci. Bo Królestwem Troy, wbrew pozorom, nie rządzą idioci! Żrecie się, skaczecie sobie do oczu… Ale jedno wiecie: jeśli chodzi o złoto, to pałką wroga w łeb. Tak, żeby ubić na miejscu. W tym się wszystkie Wielkie Rody akurat zgadzają. Macie Armię Wschód, Armię Zachód i Armię Domową. Nie do połączenia w jedną siłę, jeśli chodzi o wojnę z Luan. Bo tam własne sprzeczne interesy wchodzą wam w drogę. A jednak… w przypadku Linnoy udało się. Jakim cudem? Trzask prask i stupięćdziesięciotysięczna armia sprawiła, że stary, pierdzący książę nagle oddał wam wyspę i trzy fortece nad cieśninami. Bez jednej bitwy. Co? Zgłupiał nagle? Nie… Otrzeźwiło go, kiedy wyobraził sobie pięćdziesiąt okrętów Troy i monstrualną armię lądową u swoich bram. Cha, cha, cha! I tak załatwiacie sprawy w Troy. Po co walczyć? Niech Linnoy zgarnie całą zdobycz. A wy go tylko poprosicie, żeby wam część oddał za bezdurno. I co z twoimi cieśninami, złotko? – zakpił znowu. – Tak samo może być z Luan. Teraz wóz albo przewóz.

Zagryzła zęby.

– A sprzęt do oblegania fortec? – spytała cicho. – To również zamierzasz ciągnąć za sobą na jucznych koniach i mułach?

Prychnął pogardliwie.

– Nie mamy sprzętu, więc nie będziemy zdobywać żadnych fortec. Albo się połączymy z Chorymi Ludźmi na brzegu morza, albo nie. Albo przetniemy imperialną drogę, albo nie – znowu wzruszył ramionami. – Żadnego oblegania czegokolwiek, bo nie mamy na to ani sił, ani środków.

– Rewolucjonizujesz sztukę wojenną, Biafra. Armia Luan nigdy dotąd nie dostała tak pięknego prezentu – szczupłe, obce wojska podetknięte pod sam nos. Byle tylko ruszyć dupę, wyleźć zza murów garnizonu i zrobić im rzeźnię.

Nie zamierzał dyskutować. Uznał, że czuje się już wystarczająco dobrze, żeby móc coś wypić. Sięgnął po kubek i nalał sobie wódki. Ktoś z tyłu aż syknął mimowolnie, kiedy wychylał jego zawartość.

– Masz, jak zwykle, rację – wykrzywił twarz. – Ale i tak problemem są, jak zawsze, pieniądze.

– Przecież mamy. Z Troy i od Chorych Ludzi.

– Taaaaa… – potarł nos. – Nałożyłem nowe podatki, były trzy powstania… ale zdusiliśmy.

– A ten twój „naród”? Co, nie wypaliło?

– Wypaliło – skrzywił się lekko. – Ale kiedy chodzi o pieniądze, naród jest mniej rychliwy. Głównie chodzi o powód prowadzenia tej wojny. O coś, co mogłoby porwać wszystkich.

Zastanawiała się przez chwilę. Wiedziała już, że lepiej nie proponować zwyczajowych rozwiązań, bo w przypadku Biafry nie spotykały się one z akceptacją. Zresztą, tłumaczenie chłopom, że Luan zagarnie ich za dwa lata, mijało się z celem. Tyle wiedziała sama.

– No, kurde…

– No? – podchwycił. – Dlaczego podejmujemy taki wysiłek, co? Jak to przetłumaczyć narodowi?

– Mmmmm… Walczymy, bo… – nareszcie wpadła na jakąś myśl, choć, po prawdzie, zupełnie durnowatą. – Walczymy z Luan, bo chcemy zniszczyć niewolnictwo! – wypaliła.

Roześmiał się na cały głos.

– A kogo to, kurwa, obchodzi? – pokręcił głową. – Co jakiegoś zapchlonego chłopa obchodzi niewolnictwo w Luan?

Wzruszyła ramionami.

– Nic nie obchodzi. Chciałeś powód wojny do kronik, więc ci go dałam.

– W kronikach to się napisze, co zechcemy, ale dopiero… jak wygramy. Ja chcę mieć powód dla chłopa.

Zamyśliła się. Wojna z niewolnictwem, z niesprawiedliwością… Miał rację. W kronikach to może wypaść ładnie, choć i tak nikt nie uwierzy w te brednie. Usiłowała się skupić. Czego prosty chłop nie cierpiał w Luan? Odpowiedź brzmiała: niczego. Wszyscy zazdrościli Luan. To było największe, najbogatsze i najwspanialsze państwo na świecie. Każdy chciał być Luańczykiem. Każdy oddałby wszystko, żeby móc spędzić tam resztę życia. Może tylko Troy nie miało takich pragnień, bo było wielkie i bogate jak szlag. A wojna z Cesarstwem pozwalała jeszcze bardziej nabić kabzy najbogatszych obywateli. Co chłop mógł mieć do Luan poza uwielbieniem? Palnęła się ręką w czoło.

– Ty, słuchaj. Czego chłop w każdym kraju, wszędzie, najbardziej się boi?

Zmarszczył brwi.

– Poborcy podatkowego, wielkich państwa, szlachty, nieurodzaju, losu, sąsiadów… – urwał nagłe, bo zrozumiał. I nie mógł przyjąć tej prawdy.

– Co? – ponagliła go.

– Bogowie! Tylko nie to!

Uśmiechnęła się.

– Czego chłop się najbardziej boi? – powtórzyła.

– Z… – nie mógł wypowiedzieć tego słowa w tym kontekście. – Zakonu.

Roześmiała się na cały głos.

– Zakonu, Biafra. To Zakon jest uważany za sprawcę wszelkich nieszczęść. To za złe słowo rzucone przeciw Zakonowi można pójść w dyby szybciej niż za oplucie Królowej.

– Ja cię pieprzę! Tylko nie to! Achaja, tylko nie to, błagam.

– No co? – rozłożyła ręce. – To Luan jest powiernikiem Zakonu na tym świecie. Jeśli sądzisz, że chłopaki z wyspy darują nam szarpanie Cesarstwa, to jesteś naiwny.

– Nie jestem naiwny. Jeśli jednak powiemy coś przeciw Zakonowi, to nie będzie dla nas miejsca na tym świecie, dziewczyno.

Prychnęła ze złością.

– Ach tak? To znaczy, że chcesz uciec do Dery, jak się nie uda, co? Czy do Symm? A może do Linnoy. Masz już ustaloną marszrutę ucieczki? – rąbnęła pięścią w stół. – Przecież, kurwa, tak czy tak położymy głowy w tym interesie! Nie wymkniemy się już, Biafra!

Skrzywił się. Potem sięgnął po kubek z wódką.

– Ale nie Zakon, dziewczyno.

O mało nie eksplodowała przy stole.

– Ty się, kurwa, zastanów! Jeśli Zaan ma na ciebie grubą teczkę, to co z nią zrobi, jeśli nie uderzysz, co? No, odpowiedz! Co z nią zrobi? Spali? Nie sądzę. A jeśli uderzymy i wszystko się zesra, bo za plecami będziemy mieli czterdzieści powstań z powodu nadmiernych podatków, to…

– Ale nasz handel… Wszystko pieprznie, jeśli wmieszamy w to Zakon.

– Nasz handel to teraz Chorzy Ludzie. A to jest jedyne na całym świecie królestwo, które ma Zakon głęboko w dupie! Jedyne! Mamy niepowtarzalną szansę, Biafra. Teraz albo nigdy. Teraz albo nigdy! Czy ty rozumiesz, co do ciebie mówię?

Skinął głową.

– Królowa…

Nie dała mu dokończyć.

– Poradzisz sobie z Królową, Biafra. Jesteś sto razy bardziej inteligentny niż ona. Zrób to! Zrób to i idziemy na Luan położyć nasze głowy na jakimś prowincjonalnym polu bitwy.

Przeżuwał to, co powiedziała, z coraz mniej pewną miną. To naprawdę była gra o wszystko. O wszystko! Ale… mieli bardzo słabe karty… Wojna przeciw Zakonowi. Wojna przeciw Bogom! Jeśli jednak Luan padnie, Zakon będzie psem bez zębów. No ale… przecież, nikt nie planował upadku Luan. To nie miała być taka wojna. To miało być odwrócenie starego powiedzenia… Tym razem: dwa kroki w przód i krok w tył. Nie zwyciężą Luan, bo to przecież niemożliwe. Ale… Czy mają jakąś alternatywę? Czy ON ma jakąś alternatywę? Bogowie… Nie, nie. To teraz człowiek powie Bogom: odtąd ja będę rządzić? W tym oceanie krwi? Przestraszył się. Wyraźnie się przestraszył. Nie sądził, że jego intrygi zawiodą go aż tak daleko. Wojna z Zakonem. O panowanie nad światem. Przegrana wojna z Zakonem – o potwierdzenie zakonnego panowania nad światem. Czy taką wojnę można w ogóle podejmować? Tylko po to, żeby, umierając, móc sobie powiedzieć „przynajmniej próbowałem”? A jakie to ma znaczenie? No dobra. A jakie ma znaczenie życie ze świadomością: mogłem, ale nie spróbowałem? No… w życiu przecież wiele może się zdarzyć. Można tęgo popić. Można się zrzygać. Można kogoś przelecieć. Można zbić majątek. Można egzystować w swojej małej chałupce, złorzecząc Bogom i ludziom. Można… Czy można żyć ze świadomością: mogłem, ale nie spróbowałem? Postawić wszystko na jedną kartę. Kurwa! Tylko czemu ta karta jest taka słaba? Dlaczego nie można postawić na tuza? Dlaczego nędzna szóstka to wszystko, co się ludziom zdarza? Aaaaaa… I z szóstkami ludzie wgrywali. Jak się dobrze gra, to i szóstka tuzem. A przynajmniej spróbujmy to sobie wmówić. Spróbujmy to sobie wmówić… Co innego nam pozostało? Przecież szóstka to w końcu nie dwójka.