– Chcę cię o coś spytać. Jakby był proces, to możemy wygrać?
Omal się nie roześmiałem, ale wciąż tliły się we mnie resztki współczucia.
– Nie, Sam, nie możemy wygrać. Nie słuchałeś tego, co od dwóch miesięcy wbijam ci do głowy? Mają cię. Nie możesz wygrać. Ale zrobię, czego sobie zażyczysz. Jak mówiłem, będziesz chciał procesu, nie ma sprawy. Tylko muszę ci powiedzieć, że jeśli się zdecydujesz, twoja matka musi mi znowu zapłacić. Masz mnie tylko do dzisiaj.
– Ile ci już zapłaciła?
– Osiem tysięcy.
– Osiem kawałków! Kurwa, to z jej emerytury!
– Dziwne, że coś jej jeszcze zostało, jeżeli ma takiego syna.
Zmierzył mnie wściekłym spojrzeniem.
– Przepraszam, Sam. Nie powinienem tego mówić. Twoja matka twierdziła, że jesteś dobrym synem. „\
– Jezu Chryste, powinienem iść na prawo. Wiesz co, Haller, jesteś takim samym oszustem jak ja. Tylko działasz legalnie, bo masz papiery.
Klienci zawsze obwiniają adwokata, że zarabia na życie. Jak gdyby żądanie zapłaty za pracę było przestępstwem. Gdyby Scales powiedział mi coś takiego, gdy byłem rok czy dwa po studiach, zareagowałbym bardzo gwałtownie. Ale słyszałem podobne obelgi już tyle razy, że nauczyłem się nie zwracać na nie uwagi i robić swoje.
– Co ci mogę powiedzieć, Sam? Nieraz już o tym rozmawialiśmy.
Skinął głową. Nie odezwałem się, uznając jego gest za zgodę na ofertę prokuratora. Cztery lata w więzieniu stanowym i dziesięć tysięcy dolarów grzywny, a potem pięć lat zwolnienia warunkowego.
Scales wyjdzie po dwóch i pół roku, ale dla urodzonego oszusta warunek był zbyt dotkliwą karą, by mógł ją wytrzymać, nie naruszając wymogów zwolnienia. Po kilku minutach wstałem i wyszedłem z celi. Zapukałem do drzwi i zastępca szeryfa Frey wpuścił mnie z powrotem do sali sądowej.
– Jest gotowy – powiedziałem.
Zająłem swoje miejsce przy stole obrony, a po chwili Frey przyprowadził Scalesa i posadził koło mnie. Mój klient wciąż miał kajdanki. Milczał. Kilka minut później ze swojego gabinetu na piętnastym piętrze zszedł Glenn Bernasconi, prokurator przydzielony do wydziału 124. Poinformowałem go, że zgadzamy się na rozstrzygnięcie sprawy w drodze ugody i akceptujemy warunki.
O jedenastej z gabinetu wyszła sędzia Judith Champagne, zajmując swoje miejsce, a Frey zarządził ciszę na sali. Sędzia była drobną, atrakcyjną blondynką, eksprokuratorem, która zajmowała fotel sędziowski co najmniej od początku mojej praktyki. Reprezentowała dawną szkołę, sądząc sprawiedliwie, choć surowo, a salę traktowała jak swoje lenno. Czasem zjawiała się na rozprawach ze swoim psem, owczarkiem niemieckim o imieniu Justice. Gdyby sędzia miała swobodę decyzji w wydaniu wyroku na Sama Scalesa, dla mojego klienta nie byłoby ratunku. Mimo że Sam Scales chyba sobie nawet nie zdawał z tego sprawy, negocjując ugodę, uchroniłem go od tragedii.
– Dzień dobry – powiedziała sędzia. – Cieszę się, że dziś znalazł pan dla nas czas, panie Haller.
– Przepraszam, wysoki sądzie. Sędzia Flynn zatrzymał mnie trochę dłużej w Compton.
Nie musiałem niczego dodawać. Sędzia wiedziała, kim jest Flynn. Zresztą wszyscy wiedzieli.
– I to akurat w dzień świętego Patryka – zauważyła.
– Owszem, wysoki sądzie.
– Rozumiem, że zawarto ugodę w sprawie Svengali Tsunami.
Natychmiast spojrzała na protokolantkę.
– Michelle, wykreśl to ostatnie.
Popatrzyła na prawników.
– Rozumiem, że zawarto ugodę w sprawie Scalesa. Czy tak?
– Tak – odparłem. – Jesteśmy gotowi do wysłuchania wyroku.
– To dobrze.
Bernasconi, częściowo czytając, częściowo recytując z pamięci, wygłosił wszystkie formułki konieczne do przyznania się do winy przez oskarżonego. Scales odstąpił od swoich praw i przyznał się do postawionych zarzutów. Nie powiedział nic więcej. Sędzia zaakceptowała ugodę i odczytała wyrok.
– Ma pan szczęście, panie Scales – dodała. – Odnoszę wrażenie, że pan Bernasconi okazał panu wyjątkową wielkoduszność. Ja potraktowałabym pana inaczej.
– Nie nazwałbym tego szczęściem, wysoki sądzie – powiedział Scales.
Frey stuknął go lekko w plecy. Scales wstał i odwrócił się do mnie.
– Chyba koniec – powiedział.
– Powodzenia, Sam – odrzekłem.
Odprowadzałem go wzrokiem, gdy eskortowano go do stalowych drzwi. Na pożegnanie nie podałem mu ręki.
Rozdział 13
Givic Center w Van Nuys to długi betonowy plac otoczony rządowymi budynkami. Z jednego końca zamyka go komenda policji w Van Nuys. Wzdłuż placu wznoszą się dwa gmachy sądowe, a naprzeciwko biblioteka publiczna i budynek administracji miejskiej.
Po drugiej stronie betonowo – szklanego tunelu stoi budynek administracji federalnej i poczta. Siedziałem na betonowej ławce przed biblioteką, czekając na Louisa Rouleta. Dziedziniec był pustawy mimo wspaniałej pogody. Wyglądał zupełnie inaczej niż poprzedniego dnia, gdy kłębił się tu tłum dziennikarzy z kamerami i mikrofonami, którzy jak muchy otaczali Roberta Blake'a i jego prawników, usiłując wydobyć z niego wypowiedź potwierdzającą, że wyrok uniewinniający oznacza prawdziwą niewinność.
Było ładne, spokojne popołudnie. Zwykle lubiłem przebywać na powietrzu. Na ogół pracuję w pozbawionych okien salach sądowych lub na tylnym siedzeniu lincolna, kiedy więc tylko mogę, uciekam na dwór. Tym razem jednak nie zwracałem uwagi ani na ciepły wietrzyk, ani na świeże powietrze. Denerwowałem się, bo Louis Roulet się spóźniał i dlatego, że wciąż jak bolesny cierń tkwiły we mnie słowa Sama Scalesa, który nazwał mnie oszustem z papierami. Kiedy wreszcie ujrzałem Rouleta idącego przez plac, zerwałem się z ławki.
– Gdzie byłeś? – spytałem ostro.
– Mówiłem, że przyjadę jak najszybciej. Kiedy dzwoniłeś, właśnie pokazywałem klientowi dom.
– Przejdźmy się.
Ruszyłem w kierunku budynku federalnego, ponieważ była to najdłuższa trasa, jaką mogliśmy pokonać bez zawracania. Za dwadzieścia pięć minut w starszym z gmachów sądowych miałem umówione spotkanie z Mintonem, nowym prokuratorem, który przejął sprawę. Uświadomiłem sobie, że nie wyglądamy jak adwokat z klientem omawiający strategię obrony, a raczej jak prawnik i pośrednik handlu nieruchomościami dyskutujący o możliwości zajęcia ziemi. Miałem na sobie garnitur od Hugo Bossa, a Roulet zielony golf i jasnobrązową marynarkę oraz mokasyny ze srebrnymi sprzączkami.
– W Pelican Bay nie będzie żadnych pokazów domów – powiedziałem.
– Co to znaczy? Gdzie to jest?
– Tak się nazywa więzienie o najostrzejszym rygorze, w którym trzymają sprawców brutalnych przestępstw seksualnych. Bardzo ładnie będziesz się tam prezentował w tym golfie i mokasynach.
– Coś się stało? O co ci chodzi?
– O to, że żaden klient nie może kłamać adwokatowi. Za dwadzieścia minut mam spotkanie z człowiekiem, który chce cię wysłać do Pelican Bay. Żeby cię przed tym uchronić, muszę wiedzieć wszystko, co się da, a nie ułatwiasz mi pracy, kiedy mnie okłamujesz.
Roulet zatrzymał się i spojrzał na mnie. Uniósł ręce w geście, który mówił, że nie ma nic do ukrycia.
– Nie okłamałem cię! Naprawdę nie. Nie wiem, czego chce ta kobieta, ale…
– Odpowiedz mi na jedno pytanie, Louis. Ty i Dobbs powiedzieliście, że przez rok studiowałeś prawo na UCLA, prawda? Nie nauczyli cię niczego o zasadzie zaufania między adwokatem a klientem?
– Nie wiem. Nie pamiętam. Krótko byłem na prawie.
Zrobiłem krok w jego stronę, naruszając jego strefę prywatną.