– W porządku. Dziękuję. O co chcesz mnie jeszcze zapytać?
Zastanowiłem się przez chwilę. Właściwie przed spotkaniem z Mintonem nie potrzebowałem już niczego więcej. Byłem zwarty i gotowy. Miałem chodzący dowód.
– Co tam było napisane? – spytałem.
– Gdzie?
– Na serwetce, którą ci dała w „Morgan's”.
– Och, jej adres, a pod spodem napisała „czterysta dolarów” i „przyjdź po dziesiątej”.
– Szkoda, że nie ma tej serwetki. Ale powinno wystarczyć to, co jest.
Pokiwałem głową i spojrzałem na zegarek. Do umówionej godziny wciąż miałem piętnaście minut, ale skończyłem rozmowę z Rouletem.
– Możesz już iść, Louis. Zadzwonię, kiedy będzie po wszystkim.
– Na pewno? Mogę zaczekać, jeżeli chcesz.
– Nie wiem, ile czasu to zajmie. Muszę mu to wszystko wyłożyć.
Być może będzie chciał iść z tym do szefa. To trochę potrwa.
– No dobrze, w takim razie chyba pójdę. Ale zadzwonisz?
– Tak, zadzwonię. Prawdopodobnie w poniedziałek albo wtorek pójdziemy do sędziego.
Wyciągnął do mnie rękę, którą uścisnąłem.
– Dzięki, Mick. Jesteś najlepszy. Kiedy się zjawiłeś, wiedziałem, że mam najlepszego adwokata.
Patrzyłem za nim, gdy przecinał dziedziniec, idąc między gmachami sądów w stronę podziemnego parkingu.
– Tak, jestem najlepszy – powiedziałem do siebie.
Poczułem czyjąś obecność i kiedy się odwróciłem, zobaczyłem jakiegoś mężczyznę siedzącego na tej samej ławce. On także na mnie spojrzał i równocześnie rozpoznaliśmy się nawzajem. To był Howard Kurlen, detektyw z wydziału zabójstw komendy Van Nuys.
Zetknęliśmy się kilka razy przy okazji różnych spraw.
– Proszę, proszę – rzekł Kurlen. – Oto duma korporacji adwokackiej Kalifornii we własnej osobie. Mówi pan do siebie?
– Być może.
– Gdyby to się rozniosło, mógłby pan mieć problemy zawodowe.
– Jakoś się tym nie przejmuję. Co u pana, detektywie?
Kurlen rozpakowywał kanapkę wyciągniętą z brązowej torebki.
– Dużo pracy. Ledwie znalazłem chwilę na lunch.
Wyłuskał z papieru kanapkę z masłem orzechowym. Na maśle dostrzegłem warstwę czegoś jeszcze, ale to nie był dżem. Nie potrafiłem tego zidentyfikować. Zerknąłem na zegarek. Zostało mi jeszcze kilka minut, zanim będę musiał stanąć w kolejce do wykrywacza metalu przy wejściu do sądu, ale nie byłem pewien, czy chcę spędzić ten czas w towarzystwie Kurlena i jego wstrętnej kanapki.
Przyszło mi do głowy, żeby poruszyć temat wyroku Blake'a, lekko wbijając szpilę policji, ale to Kurlen pierwszy wbił szpilę.
– Jak się miewa mój znajomy Jesus? – zapytał detektyw.
Kurlen prowadził sprawę Jesusa Menendeza. Tak go załatwił, że Menendez nie miał wyboru i musiał się przyznać, modląc się o łut szczęścia. Mimo to dostał dożywocie.
– Nie wiem – odrzekłem. – Nie spotykam się już z Jesusem.
– Tak, kiedy już pójdą na ugodę i wyjadą na północ, przestaje się pan pewnie nimi interesować. Żadnych widoków na apelację, żadnej roboty.
Skinąłem głową. Wszyscy gliniarze są uprzedzeni do adwokatów.
Jak gdyby wierzyli, że sami wszystkie śledztwa prowadzą wzorowo i niczego nie można im zarzucić. Nie wierzyli w system sprawiedliwości oparty na mechanizmie równowagi.
– Chyba tak jak pan – powiedziałem. – Po prostu biorę następną sprawę. Mam nadzieję, że skoro ma pan dużo pracy, to szykuje pan dla mnie nowego klienta.
– Nie myślę o tym w ten sposób. Zastanawiam się jednak, czy dobrze pan sypia.
– A wie pan, nad czym ja się zastanawiam? Z czym, do diabła, ma pan tę kanapkę?
Detektyw pokazał mi zawartość niedojedzonego lunchu.
– Z masłem orzechowym i sardynkami. Dużo zdrowego białka, żebym miał siły na łapanie drani. I rozmowę z nimi. Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
– Sypiam dobrze, detektywie. Wie pan dlaczego? Bo mam ważne zadanie w systemie. Potrzebne – podobnie jak pan. Kiedy ktoś zostaje oskarżony o przestępstwo, ma okazję wypróbować system. Jeżeli chce to zrobić, przychodzi do mnie. I tylko o to w tym chodzi.
Kiedy człowiek to zrozumie, nie ma kłopotów ze snem.
– Ładna historyjka. Mam nadzieję, że pan w nią wierzy, kiedy zamyka pan oczy.
– A pan, detektywie? Zastanawiał się pan kiedyś przed snem, czy nie zdarzyło się panu przymknąć niewinnego człowieka?
– Nie – odrzekł szybko z pełnymi ustami. – Nigdy. I nigdy tak nie pomyślę.
– Taka pewność musi być miła.
– Ktoś mi kiedyś powiedział, że kiedym człowiek znajdzie się na końcu swojej drogi, powinien popatrzeć na stos drewna, z którego korzysta cała jego wspólnota, i odpowiedzieć sobie na pytanie, czy w życiu więcej do niego dołożył, czy z niego wziął. Ja dokładam do stosu, Haller. Dobrze sypiam. Ale zastanawiam się nad takimi jak pan. Wszyscy adwokaci tylko bierzecie z tego wspólnego stosu.
– Dziękuję za kazanie. Przypomnę sobie, kiedy będę rąbał drewno.
– Jeżeli się panu nie podoba, to opowiem panu dowcip. Jaka jest różnica między adwokatem a sumem?
– Hm, nie wiem, detektywie.
– Pierwszy to śliskie bydlę żerujące w mętnej wodzie, a drugie to ryba.
Ryknął gromkim śmiechem. Wstałem. Musiałem już iść.
– Mam nadzieję, że umyje pan zęby po zjedzeniu czegoś takiego – powiedziałem. – Nie chciałbym być w skórze pańskiego partnera.
Odszedłem, rozmyślając o tym, co mówił o wspólnym stosie drewna i słowach Sama Scalesa o oszuście z papierami. Dostawało mi się dzisiaj od wszystkich.
– Dzięki za radę! – zawołał za mną Kurlen.
Rozdział 14
Ted Minton umówił się ze mną na naradę w sprawie Rouleta na taką godzinę, żeby zastępca prokuratora okręgowego, który dzielił z nim gabinet, był w tym czasie na rozprawie, tak więc mogliśmy spokojnie porozmawiać. Minton przywitał mnie już w poczekalni.
Wyglądał na niewiele więcej niż trzydzieści lat, ale jego zachowanie zdradzało dużą pewność siebie. Prawdopodobnie miałem nad nim przewagę dziesięciu lat i stu procesów, jednak Minton nie okazywał mi przesadnego szacunku. Sprawiał wrażenie, jak gdyby traktował nasze spotkanie jak zło konieczne. Nie miałem nic przeciwko temu.
To było normalne. Miałem pełny bak.
Kiedy weszliśmy do małego, pozbawionego okien gabinetu, Minton wskazał mi miejsce swojego partnera i zamknął drzwi. Usiedliśmy i spojrzeliśmy na siebie. Pozwoliłem mu zacząć.
– Najpierw chciałem pana poznać – powiedział. – Właściwie dopiero rozpoczynam pracę w Dolinie i nie zdążyłem jeszcze spotkać zbyt wielu tutejszych adwokatów. Wiem, że pracuje pan w całym okręgu, ale nie mieliśmy okazji się wcześniej zetknąć.
– Może dlatego, że dotąd nie skarżył pan w zbyt wielu procesach o ciężkie przestępstwa.
Uśmiechnął się i skinął głową, jak gdybym zdobył jakiś punkt.
– Być może – odrzekł. – Muszę jednak panu powiedzieć, że kiedy studiowałem prawo na USC, czytałem książkę o pańskim ojcu i jego sprawach. Miała tytuł „Haller w imieniu obrony” czy jakoś tak. Ciekawy człowiek i ciekawe czasy.
Przytaknąłem.
– Zmarł, zanim zdążyłem go naprawdę poznać, ale jest o nim parę książek i wszystkie przeczytałem po kilka razy. Przypuszczam, że dlatego robię to, co robię.
– Poznawać ojca z książek… to musiało być dla pana trudne.
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem ochoty wchodzić z Mintottem w tak zażyłe stosunki, zwłaszcza że szykowałem mu coś nieprzyjemnego.
– Cóż, tak się zdarza – rzekł.
– Tak.
Klasnął w dłonie gestem oznaczającym „przejdźmy do rzeczy”.
– No dobrze, powodem naszego spotkania jest Louis Roulet.