– Musisz mieć chyba jakiś sposób, żeby ich sprawdzić, nie?
– Jasne, sprawdzamy wypłacalność i możemy poprosić o referencje. Ale i tak z reguły musimy polegać na tym, co sami powiedzą, a tacy ludzie nie lubią czekać. Kiedy chcą obejrzeć jakąś nieruchomość, to chcą i już. Na rynku jest duża konkurencja. Jeżeli nie będziemy działać szybko, zawsze ktoś może nas ubiec.
Skinąłem głową. Promyczek nadziei stawał się jaśniejszy. Być może to był jakiś punkt zaczepienia.
– Dochodziło nawet do morderstw – ciągnął Roulet. – Każdy agent wie, że kiedy idzie sam do jakiegoś domu, zawsze istnieje niebezpieczeństwo. Przez jakiś czas w mieście grasował, jak go nazywała prasa, „wampir domów na sprzedaż”. Napadał i okradał kobiety w pustych budynkach. Moja matka…
Nie dokończył. Czekałem, ale milczał.
– Co twoja matka?
Roulet zawahał się przez moment.
– Miała pokazać komuś dom w Bel – Air. Była sama, ale sądziła, że jest bezpieczna, to w końcu Bel – Air. Ten bydlak ją zgwałcił. Związał i zostawił. Kiedy nie wróciła do biura, pojechałem tam. I ją znalazłem.
Roulet wpatrywał się w przestrzeń, wspominając tamto zdarzenie.
– Kiedy to się stało? – zapytałem.
– Jakieś cztery lata temu. Potem matka przestała sprzedawać.
Została w biurze i nigdy więcej nikomu nie pokazywała nieruchomości. Ja zająłem się handlem. Wtedy sprawiłem sobie nóż. Mam go od czterech lat i wszędzie go ze sobą noszę, z wyjątkiem samolotów.
Miałem go w kieszeni, kiedy wszedłem do tego mieszkania. Nie zamierzałem go użyć.
Opadłem na fotel naprzeciw kanapy. Myślałem gorączkowo. To mogłoby mieć ręce i nogi. Ale jednak obrona opierałaby się na zbiegu okoliczności. Roulet wpadł w pułapkę zastawioną przez Reggae Campo, która ogłuszywszy go, przypadkiem znalazła u niego nóż, co ułatwiło jej sprawę. Mogło się udać.
– Czy matka zgłosiła to policji? – zapytał Levin. – Przeprowadzono śledztwo?
Roulet pokręcił głową, rozgniatając papierosa w popielniczce.
– Nie, za bardzo się wstydziła. Bała się, że to mogłoby się dostać do gazet.
– Kto jeszcze o tym wie? – zapytałem.
– Ja, hm… i na pewno Cecil. Prawdopodobnie nikt więcej. Ale nie możesz tego wykorzystać. Nie zgodziłaby…
– Nie wykorzystam tego bez jej zgody – uspokoiłem go. – Ale to może się okazać ważne. Będę z nią musiał o tym porozmawiać.
– Nie, nie chcę…
– Louis, tu chodzi o twoje życie i karierę. Jeżeli trafisz do pudła, nici z kariery. Nie przejmuj się matką. Każda zrobi wszystko, żeby chronić młode.
Roulet spuścił wzrok i pokręcił głową.
– Sam nie wiem… – powiedział.
Odetchnąłem głęboko, starając się pozbyć napięcia. Może jednak udało się zapobiec katastrofie.
– Wiem jedno – dodałem. – Pójdę do prokuratora i powiem mu, że rezygnujemy z ugody. Stawiamy wszystko na jedną kartę i idziemy na proces.
Rozdział 16
Ciosy spadały dalej. Drugie kukułcze jajo podrzucone przez oskarżenie odkryłem dopiero po tym, gdy podrzuciłem Earla na parking, gdzie co dzień rano zostawiał swój samochód, i wróciłem lincolnem do Van Nuys. „Four Green Fields” był kiszkowatym pubem przy Victory Boulevard – adwokaci lubili lokal chyba właśnie dlatego, że znajdował się na „bulwarze zwycięstwa”. Po lewej stronie ciągnął się długi bar, a po prawej rząd odrapanych stolików. Pub był zatłoczony jak wszystkie irlandzkie knajpy w dzień świętego Patryka. Podejrzewałem, że kłębił się tu jeszcze większy tłum niż w zeszłym roku, bo pijackie święto wypadło w czwartek i wielu imprezowiczów zaczynało właśnie długi weekend. Sam też zadbałem o to, żeby mój terminarz na piątek był pusty. Zawsze po świętym Patryku robię sobie wolne.
Kiedy zacząłem się przedzierać przez ciżbę, szukając Maggie McPherson, z szafy grającej stojącej gdzieś w głębi buchnął obowiązkowy „Danny Boy”. Była to jednak punkrockowa wersja z początku lat osiemdziesiątych i gdy dojrzałem znajome twarze i usiłowałem zapytać, czy ktoś nie widział mojej byłej żony, łomoczący rytm skutecznie wszystko zagłuszał. Z urywków rozmów, jakie dochodziły do mnie, kiedy przeciskałem się przez tłum klientów, wynikało, że prawie wszyscy dyskutowali o Robercie Blake'u i nieprawdopodobnym wyroku uniewinniającym z poprzedniego dnia.
Natknąłem się na Roberta Gillena. Kamerzysta sięgnął do kieszeni, wyciągnął cztery studolarowe banknoty i wręczył mi. Były to prawdopodobnie cztery z tych samych dziesięciu setek, jakie zapłaciłem mu przed dwoma tygodniami w sądzie Van Nuys, gdy starałem się zaimponować Cecilowi Dobbsowi swoimi umiejętnościami unieszkodliwiania mediów. Wliczyłem już ten tysiąc w koszty sprawy obciążając nim konto Rouleta. Czterysta stanowiło zysk.
– Tak myślałem, że cię tu spotkam! – krzyknął mi Gillen do ucha.
– Dzięki, Trójnóg – odrzekłem. – Będę miał na rachunek.
Wybuchnął śmiechem. Spojrzałem w tłum, szukając swojej byłej żony.
– Zawsze możesz na mnie liczyć – oświadczył.
Klepnął mnie w ramię, a ja przecisnąłem się obok niego i brnąłem dalej przez tłum. Wreszcie odnalazłem Maggie w ostatnim boksie. Przy stoliku siedziało sześć kobiet – prokuratorek i sekretarek pracujących w Van Nuys. Większość znałem przynajmniej z widzenia, ale znalazłem się w dość niezręcznej sytuacji, ponieważ musiałem stać i przekrzykiwać muzykę i gwar. Poza tym wszystkie reprezentowały prokuraturę i uważały, że jako adwokat działam w zmowie z diabłem. Na stoliku stały dwa dzbanki guinnessa, z których jeden był pełen. Nie miałem jednak żadnych szans przepchnąć się do baru po czystą szklankę. Maggie zorientowała się w moim położeniu i zaoferowała mi swoją szklankę.
– Nie ma sprawy! – krzyknęła. – Kiedyś już i tak mieszaliśmy ślinę.
Uśmiechnąłem się, odgadując, że to nie pierwsze dwa dzbanki.
Pociągnąłem spory łyk. Piwo smakowało wspaniale. Guinness zawsze dodawał mi sił.
Maggie siedziała pośrodku kanapy z lewej strony, między dwiema młodymi prokuratorkami, o których wiedziałem, że wzięła je pod swoje skrzydła. W Van Nuys większość młodych dziewczyn szukała wsparcia mojej byłej żony, ponieważ szef, Smithson, zwykle otaczał się ludźmi w rodzaju Mintona.
Ciągle stojąc, uniosłem piwo w toaście, ale Maggie nie mogła mi odpowiedzieć tym samym, bo zabrałem jej szklankę. Podniosła więc dzbanek.
– Zdrówko!
Nie posunęła się jednak do tego, by pić prosto z dzbanka. Odstawiła go i szepnęła coś na ucho siedzącej obok koleżance. Kobieta wstała, żeby wypuścić Maggie. Moja była żona cmoknęła mnie w policzek, oświadczając:
– W takich sytuacjach damie zawsze jest łatwiej zdobyć szklankę.
– Zwłaszcza pięknej damie – odrzekłem.
Posłała mi jedno ze swoich znaczących spojrzeń i odwróciła się w stronę nieprzebranego tłumu, jaki oddzielał nas od baru. Gwizdnęła przeraźliwie, zwracając na siebie uwagę czystej krwi Irlandczyka, który lał piwo z beczki i potrafił narysować w gęstej pianie harfę, anioła czy nagą kobietę.
– Jedną dużą szklankę! – krzyknęła.
Barman musiał czytać z ruchu jej warg. Po chwili szklanka, podawana z rąk do rąk, popłynęła w naszą stronę jak widz niesiony nad głowami publiczności na koncercie Pearl Jam. Maggie napełniła ją piwem ze świeżego dzbanka i trąciliśmy się szklankami.
– No – powiedziała. – Lepiej się czujesz, niż kiedy się dzisiaj widzieliśmy?
Skinąłem głową.
– Trochę.
– Dostałeś w kość od Mintona?
Znów przytaknąłem.
„ Od niego i od glin.
– Chodzi o tego Corlissa? Mówiłam im, że chrzani od rzeczy. Jak wszyscy zresztą.