Strażnik otworzył drzwi i spojrzał na mnie.
– Skończyliśmy – powiedziałem mu.
Spojrzałem na zegarek i pomyślałem, że jeżeli po drodze nie trafię na żadne korki, mogę zdążyć na samolot do Burbank o piątej.
Najpóźniej na ten o szóstej. Wrzuciłem zdjęcia do aktówki i zamknąłem ją. Jeszcze raz popatrzyłem na Menendeza, który nadal siedział po drugiej stronie plastikowej ścianki.
– Mogę przyłożyć rękę do szyby? – zapytałem strażnika.
– Tylko szybko.
Przechyliłem się nad blatem i położyłem na szybie otwartą dłoń.
Czekałem, by Menendez zrobił to samo i abyśmy wymienili symboliczny więzienny uścisk ręki.
Menendez wstał, pochylił się i splunął na szybę w miejscu, gdzie była moja dłoń.
– Nigdy mi nie podałeś rękę – powiedział. – Ja ci też nie podam.
Strażnik uśmiechnął się kpiąco i wyprowadził mnie z sali. Po dziesięciu minutach byłem już za murami więzienia i szedłem po chrzęszczącym żwirze do wypożyczonego samochodu.
Pokonałem sześćset kilometrów, żeby przeprowadzić pięciominutową rozmowę, ale te pięć minut było dla mnie druzgocące. Najgorsza chwila mojego życia i kariery zawodowej nadeszła godzinę później, kiedy siedziałem w kolejce wiozącej mnie do terminalu United. Nie musiałem się już koncentrować na prowadzeniu samochodu i martwić się, czy zdążę, mogłem więc myśleć tylko o sprawie. Właściwie o sprawach.
Pochyliłem się, opierając łokcie na kolanach i ukrywając twarz w dłoniach. Sprawdziła się moja najgorsza obawa, i to już przed dwoma laty, choć dowiedziałem się o tym dopiero dzisiaj. Stanął przede mną człowiek niewinny, ale nie zdałem sobie z tego sprawy.
Nie dostrzegając tego, rzuciłem go w paszczę machiny jak wszystkich innych. Teraz jego niewinność, zimna i martwa jak kamień, tkwiła za fortecznym murem więzienia. A ja musiałem z tym żyć.
Nie pocieszyła mnie myśl, że gdybyśmy rzucili kostką i zdecydowali się na proces, Jesus prawdopodobnie siedziałby dziś w celi śmierci. Chociaż uniknął tego losu, w niczym nie zmieniało to mojego samopoczucia, bo miałem bolesną świadomość, że Jesus Menendez był niewinny. Spotkało mnie coś równie rzadkiego jak cud – przyszedł do mnie niewinny człowiek, a ja odwróciłem się do niego plecami.
– Zły dzień?
Uniosłem głowę. Naprzeciw mnie w głębi wagonu siedział jakiś mężczyzna. Byliśmy jedynymi pasażerami. Nieznajomy był o jakieś dziesięć lat starszy ode mnie i miał przerzedzone włosy, co nadawało mu wygląd mędrca. Może nawet był prawnikiem, ale wcale nie byłem go ciekaw.
– Wszystko w porządku – odparłem. – To tylko zmęczenie.
Uniosłem dłoń na znak, że nie życzę sobie rozmowy. Zwykle w podróży mam przy sobie słuchawki takie jak Earl. Wsuwam je do uszu, a kabel wkładam do kieszeni marynarki. Niczego nie słucham, ale przynajmniej nikt mnie nie zaczepia. Dziś rano za bardzo się spieszyłem i o nich zapomniałem. Spieszyłem się, by na koniec znaleźć się na dnie rozpaczy.
Mężczyzna z naprzeciwka zrozumiał i więcej się nie odezwał.
Wróciłem do ponurych rozmyślań o Jesusie Menendezie. Sedno tkwiło w tym, że przypuszczalnie miałem klienta winnego morderstwa, za które inny klient odsiadywał wyrok dożywocia. Nie mogłem pomóc jednemu, nie krzywdząc drugiego. Musiałem znaleźć rozwiązanie. Musiałem opracować plan. Zdobyć dowód. Ale w tym momencie, siedząc w wagonie kolejki, myślałem tylko o martwych oczach Jesusa Menendeza. Wiedziałem, że to ja zgasiłem w nich blask.
Rozdział 20
Kiedy tylko wysiadłem z samolotu na Burbank, włączyłem komórkę. Nie wymyśliłem żadnego planu, ale wymyśliłem następny krok, który wymagał telefonu do Raula Levina. Komórka zabrzęczała mi w dłoni, co oznaczało, że mam od kogoś wiadomości. Postanowiłem odsłuchać je dopiero po wydaniu dyspozycji Levinowi.
Raul odebrał i od razu na wstępie zapytał, czy dostałem od niego wiadomość.
– Dopiero wysiadłem z samolotu – odrzekłem. – Miałem wyłączoną komórkę.
– Z samolotu? Gdzie byłeś?
– Na północy. Co to za wiadomość?
– Nowiny o Corlissie. Jeżeli nie dzwonisz w tej sprawie, to o co chodzi?
– Co porabiasz dziś wieczorem?
– Siedzę w domu. Nie lubię wychodzić w piątki i soboty. To czas amatorów. Za dużo pijanych na ulicach.
– Chcę się z tobą zobaczyć. Muszę z kimś pogadać. Źle się dzieje.
Levin widocznie wyczuł coś w tonie mojego głosu, bo natychmiast zrezygnował ze swojej weekendowej zasady i umówiliśmy się w „Smoke House” przy Warner Studios. Niedaleko miejsca, w którym byłem, i niedaleko jego domu.
Przy okienku obsługi parkingu podałem bilet mężczyźnie w czerwonej kurtce i czekając na lincolna, odsłuchałem wiadomości.
W ciągu godzinnego lotu z San Francisco nadeszły trzy. Pierwsza była od Maggie McPherson.
– Michael, chciałam cię tylko przeprosić za moje zachowanie dzisiaj rano. Prawdę mówiąc, byłam wściekła na siebie za pewne rzeczy, które wczoraj powiedziałam i zrobiłam. Wyładowałam się na tobie, a nie powinnam. Hm, jeżeli jutro albo w niedzielę chcesz gdzieś zabrać Hayley, będzie zachwycona i kto wie, może i ja się przyłączę. W każdym razie daj mi znać.
Niezbyt często nazywała mnie Michaelem, nawet gdy byliśmy małżeństwem. Należała do kobiet, które zwracając się do ciebie tylko po nazwisku, potrafiły je wymawiać jak najbardziej pieszczotliwe słowo. Oczywiście, jeżeli chciała. Zawsze mówiła mi Haller. Od dnia, gdy poznaliśmy się w kolejce do wykrywacza metalu przed wejściem do siedziby sądów karnych. Szła na spotkanie informacyjne do prokuratury okręgowej, a ja na posiedzenie sądu do spraw wykroczeń, gdzie miałem bronić faceta, któremu zarzucono jazdę po pijanemu.
Zapisałem wiadomość, żeby później jeszcze jej posłuchać, i sprawdziłem następną. Spodziewałem się, że będzie od Levina, ale głos automatu poinformował mnie, że dzwoniono z numeru z kierunkowym 310. Po chwili usłyszałem głos Louisa Rouleta.
– To ja, Louis. Właśnie byłem się zgłosić w sądzie. Od wczoraj zastanawiam się, jak wygląda sytuacja. Mam ci też coś do powiedzenia.
Wcisnąłem guzik, kasując wiadomość, po czym odsłuchałem trzeciej i ostatniej. Tym razem odezwał się Levin.
– Hej, szefie, zadzwoń do mnie. Mam coś o Corlissie. Nazywa się Dwayne Jeffery Corliss. Dwayne przez D – W. Ćpun, który ma na koncie parę donosów w Los Angeles. Nic dziwnego, nie? W każdym razie został aresztowany za kradzież motoru, który pewnie chciał przehandlować za trochę meksykańskiego towaru. Zakapował Rouleta za dziewięćdziesiąt dni terapii zamkniętej w okręgowym – USC. Nie da rady z nim pogadać, chyba że namówisz sędziego, by nam to jakoś załatwił. Prokurator nieźle to rozegrał. W każdym razie sprawdzam go dalej. Znalazłem w Internecie jakąś sprawę z Phoenix. Może się nam przydać, jeżeli to ten sam gość. Tam mu chyba nie wyszło. Będę mógł to potwierdzić w poniedziałek. To tyle ode mnie.
Odezwij się w weekend. Będę siedział w domu.
Skasowałem wiadomość i zamknąłem telefon.
– Wszystko jasne – powiedziałem do siebie.
Kiedy usłyszałem, że Corliss jest ćpunem, nie potrzebowałem niczego więcej. Zrozumiałem, dlaczego Maggie mu nie ufała. Ćpuni – zwłaszcza dający sobie w żyłę – byli najbardziej zdesperowanymi i niewiarygodnymi ludźmi, na jakich można się natknąć w machinie prawnej. Gdyby mieli okazję, zakapowaliby własne matki za następny zastrzyk albo następny program terapii metadonowej. Wszyscy byli kłamcami i wszystkim bez trudu można było udowodnić kłamstwo przed sądem.
Zastanawiało mnie jednak, co kombinuje prokurator. Dwayne Corliss nie figurował w żadnym z dokumentów, jakie przekazał mi Minton. Mimo to prokurator postępował z nim tak jak ze świadkiem. Wysłał Corlissa na dziewięćdziesięciodniowy program odwykowy, żeby go przechować w bezpiecznym miejscu. W tym czasie proces Rouleta miał się rozpocząć i zakończyć. Czyżby ukrywał Cornssa? A może po prostu odłożył kapusia na półkę, żeby był pod ręką, na wypadek gdyby musiał złożyć zeznanie? W każdym razie na pewno działał w przekonaniu, że nic nie wiem o Corlissie. I gdyby Maggie McPherson się nie wygadała, rzeczywiście nic bym nie wiedział. Mimo to był to niebezpieczny ruch. Sędziowie nie są zbyt życzliwi dla prokuratorów, którzy tak jawnie lekceważą zasady ujawnienia dowodów.