Zacząłem rozmyślać nad możliwą linią obrony. Jeżeli Minton był na tyle głupi, żeby wyskoczyć z Corlissem w trakcie procesu, mógłbym nawet nie zgłaszać sprzeciwu w związku z naruszeniem reguł ujawnienia. Pozwoliłbym narkomanowi zająć miejsce dla świadków, a potem na oczach przysięgłych mógłbym go rozedrzeć na strzępy jak kwitek po transakcji kartą kredytową. Wszystko będzie zależało od tego, co wyszpera Levin. Zamierzałem mu powiedzieć, żeby dalej grzebał w przeszłości Dwayne'a Jeffery'ego Corlissa. I niczego nie pomijał.
Corliss został umieszczony na terapii zamkniętej w szpitalu okręgowym – USC. Levin był w błędzie, podobnie jak Minton, sądząc, że świadek jest poza moim zasięgiem. Tak się złożyło, że do tego samego szpitala trafiła moja klientka Gloria Dayton, gdy złożyła donos na dilera narkotyków. W okręgowym – USC prowadzono wiele podobnych programów, ale niewykluczone, że brała udział we wspólnej terapii grupowej z Corlissem albo nawet jadła posiłki w jego towarzystwie. Jeśli nawet nie mogłem się skontaktować z Corlissem osobiście, to jako adwokat Glorii Dayton miałem prawo się z nią skontaktować i przez nią przekazać wiadomość Corlissowi.
Kiedy nadjechał lincoln, dałem dwa dolary człowiekowi w czerwonej kurtce. Opuściłem lotnisko i ruszyłem na południe Hollywood Way w kierunku centrum Burbank, gdzie znajdowały się wszystkie studia. Zjawiłem się w „Smoke House” przed Levinem i przy barze zamówiłem martini. W telewizji nadawano właśnie najnowsze wiadomości o rozpoczęciu turnieju koszykarskiej ligi uniwersyteckiej.
W pierwszej rundzie Floryda pokonała Ohio. U dołu ekranu wyświetlił się napis „Marcowe szaleństwo”. Uniosłem w toaście kieliszek.
Zaczynałem poznawać smak prawdziwego marcowego szaleństwa.
Wszedł Levin i przed kolacją zamówił piwo. Nalano mu zielone – jeszcze z obchodów dnia świętego Patryka. Pewnie był spokojny wieczór. Może wszyscy poszli do „Four Green Fields”.
– Nie ma to jak porządny klin, a najlepiej zielony – powiedział z irlandzkim akcentem, który powoli stawał się nudny.
Upił pianę, żeby bezpiecznie donieść szklankę do stolika, i podeszliśmy do szefowej sali, aby znalazła dla nas wolne miejsca. Zaprowadziła nas do wyłożonego czerwonym materiałem boksu w kształcie litery U. Usiedliśmy naprzeciw siebie, aktówkę postawiłem obok. Kiedy zjawiła się kelnerka, zamówiliśmy pełny zestaw: sałatki i steki z ziemniakami. Poprosiłem też o specjalność restauracji, grzanki serowo – czosnkowe.
– To dobrze, że nie lubisz nigdzie wychodzić w weekendy – powiedziałem do Levina, gdy kelnerka odeszła. – Zjesz taką grzankę, a twój oddech zabije pewnie każdego, kto się do ciebie zbliży.
– Chyba zaryzykuję.
Potem umilkliśmy na dłuższą chwilę. Czułem, jak alkohol zaczyna zagłuszać moje wyrzuty sumienia. Musiałem zamówić następne martini, kiedy przyniosą sałatki.
– No? – zapytał w końcu Levin. – To ty chciałeś się spotkać.
Skinąłem głową.
– Chcę ci opowiedzieć historię. Nie znam wszystkich szczegółów, ale opowiem ci ją tak, jak się moim zdaniem rozegrała. Potem ty mi powiesz, co o niej sądzisz i co powinienem zrobić, zgoda?
– Lubię historie. Mów.
– Ta chyba ci się nie spodoba. Zaczyna się dwa lata temu od…
Urwałem, ponieważ w tym momencie kelnerka postawiła na stoliku sałatki i koszyczek z serowymi grzankami. Poprosiłem o następne martini, mimo że kieliszek miałem jeszcze do połowy pełny.
Chciałem mieć pewność, że nie będzie żadnej przerwy.
– No więc wszystko zaczyna się dwa lata temu – podjąłem po chwili. – Od Jesusa Menendeza. Pamiętasz go, nie?
– Tak, wspominaliśmy o nim któregoś dnia. DNA. Zawsze mówiłeś, że to ten klient, który trafił do pudła, bo wytarł fiuta w puszysty różowy ręcznik.
Uśmiechnął się, bo rzeczywiście często sprowadzałem sprawę Menendeza do tego wulgarnego szczegółu. I często rozbawiałem nim innych prawników, gdy wymienialiśmy się frontowymi opowieściami w „Four Green Fields”. Wtedy nie wiedziałem jeszcze tego co teraz.
Nie odwzajemniłem uśmiechu.
– No więc okazuje się, że on tego nie zrobił.
– Jak to? Ktoś inny wytarł mu ręcznikiem fiuta?
Tym razem Levin głośno się roześmiał.
– Nie, nie rozumiesz. Chcę powiedzieć, że Jesus Menendez jest niewinny.
Levin spoważniał. Skinął głową, domyślając się reszty.
– Siedzi w San Quentin. Tam dzisiaj byłeś.
Przytaknąłem.
– Cofnę się do początku historii – powiedziałem. – Nie miałeś za dużo roboty przy sprawie Menendeza, bo właściwie nie było nic do zrobienia. Mieli DNA, jego zeznanie, w którym sam się pogrążył, i trzech świadków, którzy widzieli, jak wrzucał nóż do rzeki. Noża nie znaleźli, ale mieli świadków – jego współlokatorów. Sprawa była beznadziejna. Prawdę mówiąc, wszedłem w to tylko dla reklamy, moja rola sprowadzała się w zasadzie do zawarcia ugody. Menendez nie chciał, mówił, że tego nie zrobił, ale nie było wyboru. Prokurator żądał kary śmierci. I Menendez dostałby ją albo dożywocie bez możliwości warunku. Wytargowałem dożywocie z warunkiem i zmusiłem gnojka, żeby to przyjął. Zmusiłem.
Spojrzałem na nietkniętą sałatkę. Uświadomiłem sobie, że nie mam ochoty jeść. Chciałem tylko pić i wytrawić wódką wszystkie komórki winy w mózgu.
Levin czekał na ciąg dalszy. On też nie jadł.
– Jeżeli nie pamiętasz, sprawa dotyczyła morderstwa kobiety Marthy Renterii. Była tancerką w „Cobra Room” na East Sunset.
Pewnie nigdy tam nie trafiłeś, co?
Levin przecząco pokręcił głową.
– Nie ma tam sceny – ciągnąłem. – Pośrodku mają taki dołek i przed każdym numerem wchodzą faceci przebrani za Aladyna, wnosząc na bambusowych kijach wielki kosz. Stawiają go i zaczyna grać muzyka. Wtedy kosz się otwiera i ze środka zamiast kobry wychodzi dziewczyna i tańczy. Potem zrzuca górę. Taka nowa wersja tancerki w torcie.
– To Hollywood – zauważył Levin. – Musi być show.
– No więc show bardzo się spodobał Jesusowi Menendezowi.
Miał przy sobie tysiąc sto dolarów, które dostał od brata, dilera prochów, i wpadła mu w oko Martha Renteria. Może dlatego, że była jedyną tancerką niższą od niego. Może dlatego, że gadała z nim po hiszpańsku. Po jej występie usiedli, zaczęli rozmawiać, potem dziewczyna jeszcze trochę pokrążyła po sali, a kiedy wróciła, okazało się, że Menendez ma w klubie rywala. Ale przebił go, proponując jej pięćset dolarów, jeżeli zaprosi go do siebie.
– Ale kiedy do niej przyszedł, nie zabił jej?
– Nie. Pojechał za nią swoim samochodem. Wchodzi, uprawia z nią seks, potem wrzuca prezerwatywę do muszli, wyciera fiuta w ręcznik i wraca do domu. Wszystko zaczyna się dopiero po jego wyjściu.
– Prawdziwy morderca.
– Do drzwi puka prawdziwy morderca, może udaje Jesusa i mówi, że czegoś zapomniał. Dziewczyna otwiera. A może to następny umówiony klient. Spodziewała się kogoś, więc otwiera.
– Facet z klubu? Ten, którego przebił Menendez?
Skinąłem głową.
– Właśnie. Wchodzi, od progu wali ją kilka razy w twarz, żeby się nie stawiała, a potem wyciąga składany nóż, przykłada jej do szyi i prowadzi ją do sypialni. Brzmi znajomo? Tylko że Martha nie miała tyle szczęścia co dwa lata później Reggie Campo. Facet rzuca ją na łóżko, nakłada gumę i kładzie się na dziewczynie. Teraz trzyma nóż z drugiej strony i kiedy ją gwałci, cały czas wbija jej ostrze w szyję. A gdy kończy, zabija ją. Dźga ją tym nożem raz za razem. Nadmierna przemoc i okrucieństwo w skrajnym wydaniu. Mordując ją, coś sobie roi w swoim popieprzonym, chorym móżdżku.