– Mówię o naszej pracy. Mickey, kiedy złapią tego drania, który to zrobił, on może zadzwonić do ciebie.
Zagrzechotałem lodem w pustej szklaneczce, żeby zwrócić na siebie uwagę barmana. Chciałem jeszcze jednego drinka. Nie chciałem jednak mówić Lornie, że chyba już pracuję dla drania, który zabił Raula.
– Spokojnie, Lorna. Za bardzo się…
– Ale tak się może zdarzyć!
– Posłuchaj, Raul pracował ze mną i był moim przyjacielem.
Przecież nie zmienię zawodu ani przekonań, dlatego że…
– Może powinieneś. Może powinniśmy wszyscy. Tylko tyle chciałam powiedzieć.
Znów się rozpłakała. Barman postawił przede mną nowego drinka. Wychyliłem jedną trzecią naraz.
– Lorno, chcesz, żebym przyjechał?
– Nie, niczego nie chcę. Nie wiem, czego chcę. To wszystko jest takie straszne.
– Mogę ci coś powiedzieć?
– Co? Jasne, że możesz.
– Pamiętasz Jesusa Menendeza? Mojego klienta?
– Tak, ale co to ma wspólnego…
– On był niewinny. Raul właśnie nad tym pracował. Obaj pracowaliśmy. Wyciągniemy Menendeza z więzienia.
– Czemu mi o tym mówisz?
– Bo po tym, co się stało z Raulem, nie możemy wszystkiego rzucić. To, co robimy, jest ważne. Jest konieczne.
Kiedy to mówiłem, słowa wydawały mi się puste. Lorna nie odpowiadała. Chyba zamąciłem jej w głowie – tak jak sobie.
– Rozumiesz? – spytałem.
– Rozumiem.
– To dobrze. Muszę jeszcze zadzwonić do paru osób.
– Powiesz mi, kiedy będzie pogrzeb?
– Powiem.
Zamknąłem komórkę, postanawiając zrobić przerwę przed następnym telefonem. Myśląc o ostatnim pytaniu Lorny, zdałem sobie sprawę, że być może sam będę musiał zająć się pogrzebem. Chyba że podejmie się tego starsza pani z Detroit, która dwadzieścia pięć lat temu wyrzekła się Raula Levina.
Przesunąłem szklaneczkę na skraj baru i powiedziałem do barmana:
– Nalej mi guinnessa. Sobie też.
Uznałem, że pora trochę zwolnić, a guinness był na to jedynym sposobem, ponieważ jego nalewanie trwało bardzo długo. Kiedy wreszcie barman postawił przede mną piwo, zobaczyłem narysowaną kranem w pianie harfę. Harfę anielską. Uniosłem szklankę.
– Niech Bóg ma w opiece umarłych – powiedziałem.
– Niech Bóg ma w opiece umarłych – powtórzył barman.
Pociągnąłem łyk, odnosząc wrażenie, jak gdyby ciemne piwo było zaprawą, którą zalewam klekoczące w brzuchu cegły. Naraz poczułem, że jestem bliski płaczu. Ale w tym momencie zadzwonił telefon. Złapałem go, nie patrząc na wyświetlacz, i odebrałem.
Alkohol zmienił mój głos w mało zrozumiały bełkot.
– Mick? – zapytał czyjś głos.
– Tak, kto mówi?
– Louis. Właśnie się dowiedziałem o Raulu. Bardzo mi przykro.
Oderwałem telefon od ucha, jak gdyby to był wąż, który zaraz mnie ukąsi. Zrobiłem zamach, gotów rzucić komórką w lustro za barem, lecz ujrzałem własne odbicie i przysunąłem aparat z powrotem.
– Tak, skurwielu, skąd…
– Przepraszam – przerwał mi Roulet. – Pijesz?
– Zgadłeś, piję – odparłem. – Skąd, kurwa, wiesz o Mishu?
– Jeżeli masz na myśli pana Levina, to właśnie miałem telefon od policji z Glendale. Jakaś detektyw powiedziała, że chce ze mną o nim porozmawiać.
Jego odpowiedź momentalnie wycisnęła mi z wątroby co najmniej dwie wódki. Wyprostowałem się na barowym stołku.
– Sobel? Ona do ciebie dzwoniła?
– Chyba tak. Mówiła, że podałeś im moje nazwisko. Podobno chodzi o rutynowe pytania. Właśnie do mnie jedzie.
– Dokąd?
– Do biura.
Zastanowiłem się nad tym, ale nie sądziłem, by Sobel groziło niebezpieczeństwo, nawet gdyby przyjechała bez Lankforda. Roulet nie próbowałby niczego z gliną, zwłaszcza we własnym biurze. Bardziej martwiłem się tym, że Sobel i Lankford już go namierzyli, przez co mogłem stracić szansę osobistej zemsty za Raula Levina i Jesusa Menendeza. Czyżby Roulet zostawił odcisk palca? Albo sąsiadka widziała, jak wchodził do domu Levina?
– Tylko tyle powiedziała?
– Tak. Dodała, że rozmawiają ze wszystkimi ostatnimi klientami a ja byłem ostatni na liście.
– Nie rozmawiaj z nimi.
– Jesteś pewien?
– Możesz rozmawiać dopiero w obecności adwokata.
– I nie będą niczego podejrzewać, jeżeli im nic nie powiem, nie podam alibi czy czegoś takiego?
– To nie ma znaczenia. Nie mogą z tobą rozmawiać, dopóki nie dostaną mojej zgody. A ja nie wyrażam zgody.
Zacisnąłem wolną rękę w pięść. Czułem się okropnie, udzielając porady prawnej człowiekowi, który prawdopodobnie zabił dzisiaj rano mojego przyjaciela.
– Dobra – odrzekł Roulet. – Odprawię ją.
– Gdzie byłeś dzisiaj rano?
– Ja? W biurze. Czemu pytasz?
– Ktoś cię widział?
– Robin przyszła o dziesiątej. Wcześniej byłem sam.
Przypomniałem sobie kobietę z fryzurą jak kosa. Nie wiedziałem, co powiedzieć Rouletowi, bo nie wiedziałem, kiedy zginął Raul. Nie chciałem wspominać o elektronicznej bransoletce, którą Roulet podobno wciąż nosił na kostce.
– Zadzwoń, kiedy detektyw Sobel wyjdzie. I pamiętaj, bez względu na to, co ona albo jej partner będą ci wmawiać, nie rozmawiaj z nimi.
Mogą ci nakłamać. Wszystkie gliny kłamią. Musisz założyć, że wszystko, co ci powiedzą, to kłamstwo. Będą próbować sztuczek, żeby coś z ciebie wyciągnąć. Jeżeli powiedzą, że mają moją zgodę, żebyś z nimi rozmawiał, to kłamstwo. Zadzwoń do mnie, a ja każę im spadać.
– W porządku, Mick. Tak zrobię. Dzięki.
Rozłączył się. Zamknąłem telefon i cisnąłem na bar jak coś brudnego i obrzydliwego.
– Nie ma za co – mruknąłem.
Wychyliłem ponad ćwierć szklanki, po czym znów wziąłem telefon. Nacisnąłem klawisz szybkiego wybierania i zadzwoniłem pod numer komórki Fernanda Valenzueli. Był w domu, wrócił właśnie z meczu Dodgersów. Musiał wyjść przed końcem, żeby uniknąć korków. Typowy kibic z Los Angeles.
– Słuchaj, czy Roulet nosi jeszcze ten lokalizator?
– Tak, nosi.
– Jak to działa? Możesz sprawdzić, gdzie był, czy namierzasz tylko, gdzie jest w tej chwili?
– To GPS. Wysyła sygnał. Można zobaczyć, gdzie gość wcześniej chodził.
– Masz odbiornik przy sobie czy w biurze?
– W laptopie. A o co chodzi?
– Chcę wiedzieć, gdzie dzisiaj był.
– Chwileczkę, muszę włączyć. Zaczekaj.
Czekałem, kończąc guinnessa. Zanim Valenzuela uruchomił komputer, zamówiłem następnego.
– Gdzie jesteś, Mick?
– W „Four Green Fields”.
– Coś się stało?
– Tak, stało się. Włączyłeś już czy nie?
– Tak, mam zapis przed sobą. Jaki czas cię interesuje?
– Zacznij od dzisiaj rana.
– Dobra. Dzisiaj… hm, niewiele robił. Mam trasę z domu do biura koło ósmej. Potem wyskoczył niedaleko – dwie przecznice dalej, pewnie na lunch – i wrócił do biura. Ciągle tam siedzi.
Zastanowiłem się nad tym przez chwilę. Barman postawił przede mną nowe piwo.
– Val, jak takie coś można zdjąć z kostki?
– Pytasz, jak on mógłby ściągnąć? Nie da rady. Bransoletkę się skręca, a do śrub pasuje tylko jeden kluczyk. Jak klucz patentowy.
Jedyny egzemplarz jest u mnie.
– Na pewno?
– Na pewno. Trzymam go na kółku z kluczami.
– Nie ma żadnych dodatkowych egzemplarzy – nie wiem, u producenta?
– Nie powinno być. Poza tym to i tak nie ma znaczenia. Jeżeli opaska zostanie przerwana – czyli gdyby ją nawet rozkręcił – w systemie włącza mi się alarm. Bransoletka ma też czujnik masy. Kiedy już założę mu to cacko na nogę, to gdyby czujnik wykrył, że w środku nic nie ma, zaraz dostanę sygnał alarmowy. Nic takiego się nie stało, Mick.