Jedyny sposób to piła. Trzeba by odciąć nogę razem z bransoletką.
Upiłem łyk z pełnej szklanki. Tym razem barman nie zadał sobie trudu, by rysować w pianie.
– A akumulator? Jeżeli się wyczerpie, to sygnał zanika?
– Nie, Mick. Tu też jestem ubezpieczony. Ma ładowarkę i gniazdko w bransoletce. Co kilka dni musi ją na dwie godziny podłączyć.
Wiesz, kiedy na przykład siedzi za biurkiem czy drzemie. Jak pojemność akumulatora spadnie poniżej dwudziestu procent, w komputerze włącza mi się alarm, wtedy dzwonię i każę mu podładować.
Jeżeli tego nie zrobi, mam drugi alarm przy poziomie piętnastu procent, a kiedy spadnie poniżej dziesięciu, wtedy bransoleta zaczyna brzęczeć i facet nie może ani zdjąć opaski, ani wyłączyć alarmu.
W ucieczce to raczej nie pomaga. A przy dziesięciu procentach mogę go namierzać jeszcze przez pięć godzin. Spokojna głowa, w ciągu pięciu godzin potrafię go znaleźć.
– No dobrze.
Technika zdołała mnie przekonać.
– Powiesz mi, o co chodzi?
Poinformowałem go o śmierci Levina, uprzedzając, że policja prawdopodobnie będzie chciała sprawdzić alibi Rouleta na podstawie danych zapisanych w systemie elektronicznego nadzoru. Valenzuela był wstrząśnięty wiadomością. Wprawdzie nie przyjaźnił się z Levinem tak jak ja, lecz znał go równie długo.
– Jak myślisz, Mick, dlaczego to się stało?
Pytał, czy moim zdaniem Roulet był mordercą albo zleceniodawcą zabójstwa. Oczywiście Valenzuela nie był wtajemniczony w ostatnie odkrycia Levina.
– Sam nie wiem, co myśleć – odparłem. – Ale powinieneś uważać na tego faceta.
– Ty też uważaj.
– Będę.
Zamknąłem telefon, zastanawiając się, czy Valenzuela mógł o czymś nie wiedzieć. Czy Roulet znalazł jednak sposób, by zdjąć bransoletkę z kostki albo unieszkodliwić system nadzoru. Wierzyłem w techniczną niezawodność aparatu, ale nie w pierwiastek ludzki. Zawsze trzeba się liczyć z błędem człowieka.
Zbliżył się do mnie barman.
– Hej, nie zgubiłeś czasem kluczyków od samochodu? – zagadnął.
Obejrzałem się, chcąc się upewnić, czy mówi do mnie, a potem przecząco pokręciłem głową.
– Nie – odrzekłem.
– Na pewno? Ktoś znalazł kluczyki na parkingu. Lepiej sprawdź.
Sięgnąłem do kieszeni marynarki, po czym wyciągnąłem do niego rękę. Kluczyki spoczywały na mojej otwartej dłoni.
– Widzisz, mówi…
Szybkim i nieoczekiwanym ruchem barman złapał kluczyki i uśmiechnął się do mnie.
– Ten numer powinien być testem trzeźwości. Właśnie oblałeś – oznajmił barman. – Nigdzie nie pojedziesz, stary – przynajmniej na razie. Kiedy będziesz chciał iść, zadzwonię po taksówkę.
Na wszelki wypadek odsunął się od baru, gdybym zaczął gwałtownie protestować przeciw podstępowi. Ale potulnie skinąłem głową.
– Dałem się podejść – powiedziałem.
Barman rzucił kluczyki na blat z tyłu, gdzie stały butelki. Zerknąłem na zegarek. Jeszcze nie było piątej. Przez tłumiącą wszystko alkoholową watę zaczynało przebijać uczucie palącego wstydu. Wybrałem najprostsze wyjście. Najbardziej tchórzowskie. W obliczu strasznego zdarzenia postanowiłem się upić.
– Możesz to zabrać – powiedziałem, pokazując guinnessa.
Wziąłem telefon i wcisnąłem inny klawisz szybkiego wybierania. Maggie McPherson odebrała natychmiast. Sądy zazwyczaj kończyły urzędowanie o wpół do piątej. Ostatnią godzinę lub dwie przed końcem dnia prokuratorzy spędzali przy biurkach.
– Hej, już kończysz?
– Haller?
– Tak.
– Co się dzieje? Pijesz? Masz zmieniony głos.
– Tym razem chyba ty będziesz mnie musiała odwieźć do domu.
– Gdzie jesteś?
– Na Forum Gnid i Frajerów.
– Co takiego?
– W „Four Green Fields”. Już chwilę tu siedzę.
– Michael, co się…
– Raul Levin nie żyje.
– O Boże, jak to…
– Morderstwo. To co, odwieziesz mnie do domu? Chyba przesadziłem.
– Tylko zadzwonię do Stacey, żeby została dłużej z Hayley, i zaraz będę. Nigdzie się nie ruszaj. Czekaj na mnie, dobra?
– Nie martw się, barman nigdzie mnie nie puści.
Zamknąłem telefon, informując barmana, że zmieniłem zdanie i w oczekiwaniu na transport wypiję jeszcze jedno piwo. Wyciągnąłem portfel i położyłem na barze kartę kredytową. Barman najpierw pobrał należność za rachunek i dopiero potem nalał mi guinnessa. Tak długo napełniał szklankę, lejąc piwo wąską strużką po ściance, że kiedy w pubie zjawiła się Maggie, zdążyłem ledwie umoczyć usta.
– Za szybko się uwinęłaś – powiedziałem. – Masz ochotę się napić?
– Nie, jest za wcześnie. Zabieram cię do domu.
– W porządku.
Zszedłem ze stołka, pamiętając, by zabrać kartę kredytową i telefon, i opuściłem bar, wspierając się na jej ramieniu i czując, jakbym wylał więcej guinnessa i wódki za kołnierz niż we własne gardło.
– Samochód stoi przed samym wejściem – powiedziała Maggie.
– Forum Gnid i Frajerów? Co chciałeś przez to powiedzieć?
– Ta knajpa to nasze forum. Gnid i frajerów, czyli prawników.
– Dziękuję ci bardzo.
– Ciebie to nie dotyczy. Jesteś prokuratorem.
– Przyznaj się, ile wypiłeś, Haller?
– Gdzieś między sporo a za dużo.
– Tylko mi nie zarzygaj auta.
– Obiecuję.
Rozdział 25
Dotarliśmy do samochodu, taniego modelu jaguara. To był pierwszy wóz, który kupiła bez mojego udziału i komentarzy na temat Jej gustu. Zdecydowała się na jaguara, bo czuła się w nim kobietą z klasą, ale każdy znający się na samochodach wiedział, że to po prostu uszminkowany ford. Nie psułem jej radości. Jej szczęście było moim szczęściem – z wyjątkiem jednego razu, gdy uznała, że będzie miała szczęśliwsze życie, jeśli się ze mną rozwiedzie. Nie bardzo się z tego ucieszyłem.
Pomogła mi wsiąść i pojechaliśmy.
– I nie przysypiaj – dodała, ruszając z parkingu. – Nie znam drogi.
– Jedź Laurel Canyon za wzgórze, a na końcu skręć w lewo.
Mimo że o tej porze więcej samochodów powinno zmierzać w przeciwnym kierunku, przedarcie się przez popołudniowy ruch zajęło nam prawie czterdzieści pięć minut. W drodze opowiedziałem jej, co się stało z Raulem Levinem. Maggie nie zareagowała tak jak Lorna, bo tak naprawdę nie znała Levina. Choć od wielu lat był moim detektywem, zaprzyjaźniliśmy się dopiero po moim rozwodzie. To Raul parę razy przywoził mnie wieczorami z „Four Green Fields” w schyłkowym okresie mojego małżeństwa.
Pilot do bramy garażu został w lincolnie pod pubem, zaproponowałem więc Maggie, żeby zaparkowała przed garażem. Zorientowałem się, że klucze do domu, które miałem na tym samym kółku co kluczyki do samochodu, skonfiskował barman. Musieliśmy obejść dom i wziąć zapasowy klucz – ten, który dał mi Roulet – spod popielniczki stojącej na stoliku na tarasie z tyłu. Weszliśmy tylnymi drzwiami, które prowadziły prosto do mojego gabinetu. Tak było lepiej, bo w moim stanie wolałem uniknąć wspinania się na frontowe schodki. Zmęczyłbym się, a poza tym widok z werandy na panoramę miasta mógłby przypomnieć Maggie o jaskrawej nierówności między życiem prokuratora a życiem gnidy i frajera.
– O, śliczne – powiedziała. – Nasza filiżaneczka.
Podążyłem za jej spojrzeniem i zobaczyłem, że patrzy na zdjęcie naszej córki zrobione w Disneylandzie. Uradowałem się w duchu, że bezwiednie zdobyłem u niej jakiś punkt.
– Tak – odrzekłem, marnując doskonałą sytuację.
– Gdzie jest sypialnia? – spytała.