Pomijając oburzające kłamstwo tego twierdzenia, kluczowym elementem przedstawienia uzasadnionej przyczyny był zarzut sfabrykowania alibi. Według wniosku oświadczyłem policji, że w czasie popełnienia morderstwa byłem w domu, ale w poczcie głosowej mojego numeru domowego tuż przed domniemaną godziną zdarzenia nagrano wiadomość, co obalało moje alibi i dowodziło, że jestem kłamcą.
Wściekły przeczytałem wniosek jeszcze dwa razy, ale nie mogłem się uspokoić. Rzuciłem nakaz na siedzenie.
– W pewnym sensie szkoda, że nie jestem mordercą – powiedziałem.
– Tak, a to dlaczego? – spytał Lankford.
– Bo ten nakaz jest gówno wart i dobrze o tym wiecie. Można go zdmuchnąć jak świeczkę. Mówiłem wam, że wiadomość została nagrana, kiedy rozmawiałem przez telefon, i to można łatwo sprawdzić i udowodnić, ale byliście zbyt leniwi albo nie chcieliście tego zrobić, bo zdobycie papierka byłoby trochę trudniejsze. Nawet u waszego posłusznego sędziego z Glendale. Uzyskaliście ten nakaz przez działanie i zaniechanie w złej wierze.
Siedziałem za Lankfordem, mogłem więc widzieć tylko twarz Sobel. Patrzyłem na nią, szukając oznak wątpliwości.
– A sugestia, że Raul wymuszał ode mnie zlecenia, za które mu nie płaciłem, to już jakiś kiepski żart. Wymuszał? Jak? I kiedy mu nie zapłaciłem? Płaciłem zawsze, kiedy tylko dostałem od niego rachunek. Jeżeli tak samo pracujecie przy innych sprawach, to chyba powinienem otworzyć biuro w Glendale. Tym papierkiem wasz komendant może sobie tyłek podetrzeć.
– Kłamał pan w sprawie broni – odparł Lankford. – I był pan winien Levinowi pieniądze. Mamy to czarno na białym w jego księdze rachunkowej. Cztery tysiące.
– Nie kłamałem. W ogóle nie pytaliście, czy mam broń.
– Kłamstwo nieumyślne. Przez zaniechanie. Jeden – jeden.
– Bzdura.
– Cztery tysiące.
– Jasne, cztery tysiące. Zabiłem go, bo nie chciałem mu zapłacić czterech tysięcy – powiedziałem z drwiną w głosie. – Z motywem trafił pan bez pudła, detektywie. Ale pewnie nie przyszło panu do głowy sprawdzić, czy wystawił już rachunek na te cztery tysiące albo że tydzień przed jego śmiercią zapłaciłem mu sześć tysięcy za inne zlecenie.
Lankford wydawał się zupełnie niezrażony. Z twarzy Sobel wyczytałem jednak, że zaczyna mieć wątpliwości.
– Nieważne, ile ani kiedy mu pan płacił – oświadczył Lankford.
– Szantażysta nigdy nie ma dosyć. Trzeba płacić i płacić, aż człowiek znajdzie się w punkcie, z którego nie ma odwrotu. o to właśnie chodzi. O punkt, z którego nie ma odwrotu.
Pokręciłem głową.
– Czym właściwie miałby mnie szantażować? Co takiego na mnie miał, żeby wymuszać zlecenia i kazać mi płacić, aż znajdę się w punkcie, z którego nie ma odwrotu?
Lankford i Sobel wymienili spojrzenie, po czym Lankford lekko skinął głową. Sobel sięgnęła do aktówki i wyciągnęła z niej teczkę, którą mi podała.
– Proszę sobie obejrzeć – rzekł Lankford. – Kiedy przetrząsał pan dom, nie znalazł pan tego. Schował teczkę w szufladzie komody.
Otworzyłem teczkę i zobaczyłem kilka fotografii. Zdjęcia zrobiono z daleka i byłem na każdym z nich. Fotograf jeździł za moim lincolnem przez kilka dni, pokonując dobrych parę mil. Każde zdjęcie przedstawiało mnie w towarzystwie przeróżnych osób, w których natychmiast rozpoznałem własnych klientów. Sfotografowano mnie z prostytutkami, dilerami prochów i członkami „Road Saints”.
Zdjęcia można było uznać za podejrzane, ponieważ zostały na nich uwiecznione sceny trwające ułamek sekundy. Męska prostytutka w obcisłych szortach wysiada z mojego lincolna. Teddy Vogel podaje mi przez okno samochodu gruby zwitek banknotów. Zamknąłem teczkę i rzuciłem na siedzenie.
– Chyba sobie ze mnie kpicie. Chcecie powiedzieć, że tym Raul miał mnie szantażować? Tym wymuszał zlecenia? Na tych zdjęciach są moi klienci. To ma być żart czy czegoś nie zrozumiałem?
– Korporacja adwokacka Kalifornii może nie uznać tego za żart – powiedział Lankford. – Słyszeliśmy, że ma pan z nią na pieńku. Levin musiał o tym wiedzieć. I postanowił to wykorzystać.
Pokręciłem głową.
– Nie do wiary.
Wiedziałem, że muszę przestać mówić. Każdym słowem pogarszałem własną sytuację. Wiedziałem, że trzeba się zamknąć i przeczekać. Czułem jednak przemożną chęć, by ich przekonać. Zaczynałem rozumieć, dlaczego tyle razy policja uzyskuje dowody winy w salach przesłuchań. Ludzie po prostu nie potrafią się zamknąć.
Próbowałem sobie przypomnieć, w jakich sytuacjach zrobiono zdjęcia. Vogel dawał mi zwitek banknotów na parkingu przed klubem „Road Saints” na Sepulveda. To było już po procesie Harolda Caseya i Vogel płacił za wniesienie apelacji. Męska prostytutka to Terry Jones i broniłem go od zarzutu nagabywania klientów w pierwszym tygodniu kwietnia. Przed rozprawą musiałem go szukać na Santa Monica Boulevard, żeby się upewnić, że zjawi się na sali sądowej.
Uświadomiłem sobie, że wszystkie zdjęcia zrobiono między marcowym porankiem, kiedy dostałem sprawę Rouleta, a dniem śmierci Raula Levina. Czyli teczka została podrzucona na miejscu zbrodni przez mordercę – jako część planu Rouleta, który chciał mnie wrobić w morderstwo, by trzymać mnie w szachu. Policja miała już wszystko, żeby postawić mi zarzut – z wyjątkiem broni. Dopóki Roulet miał broń, trzymał mnie w garści.
Musiałem podziwiać pomysłowość planu, choć wzbudzał we mnie lęk i rozpacz. Próbowałem otworzyć okno, ale przycisk nie działał. Poprosiłem Sobel, aby odkręciła okno. Zrobiła to i do samochodu wpłynęło trochę świeżego powietrza.
Po jakimś czasie Lankford zerknął na moje odbicie w lusterku wstecznym, próbując wznowić rozmowę.
– Sprawdziliśmy pochodzenie tego woodsmana – powiedział.
– Wie pan, kto go wcześniej miał?
– Mickey Cohen – odrzekłem obojętnie, spoglądając przez okno na strome wzniesienia Laurel Canyon.
– Jak trafiła do pana broń Mickeya Cohena?
Odpowiedziałem, nie odwracając się od okna.
– Mój ojciec był adwokatem. Mickey Cohen był jego klientem.
Lankford gwizdnął. Cohen należał do najsłynniejszych gangsterów z Los Angeles. Żył w czasach, gdy w rubrykach plotkarskich wiadomości o gangsterach przeplatały się z wiadomościami o gwiazdach filmowych.
– I co? Tak po prostu podarował ojcu pistolet?
– Mój ojciec bronił go od zarzutu udziału w strzelaninie. Cohen zeznał, że działał w obronie własnej. Odbył się proces i Cohena uniewinniono. Kiedy zwrócono mu broń, Mickey dał ją ojcu. Na pamiątkę.
– Pański ojciec zastanawiał się kiedyś, ilu ludzi Mick z niej rozwalił?
– Nie wiem. Właściwie nie znałem ojca.
– A Cohena? Poznał go pan kiedyś?
– Ojciec bronił go jeszcze przed moim urodzeniem. A pistolet zostawił mi w spadku. Sam nie wiem, dlaczego akurat mnie wybrał.
Kiedy umarł, miałem pięć lat.
– I wyrósł pan na prawnika tak jak tatuś, a jako dobry prawnik zarejestrował pan broń.
– Pomyślałem, że gdyby ktoś ją ukradł, chciałbym ją odzyskać.
Proszę skręcić w Fareholm.
Lankford wjechał we wskazaną przeze mnie ulicę i zaczęliśmy się piąć w górę zbocza do mojego domu. Postanowiłem przekazać im złą wiadomość.
– Dzięki za podwiezienie – powiedziałem. – Możecie przeszukiwać mój dom, biuro i samochód, jak długo zechcecie, ale muszę wam powiedzieć, że to strata czasu. Nie tylko trafiliście na niewłaściwego faceta, ale nie znajdziecie tej broni.
Zobaczyłem, jak głowa Lankforda drgnęła, gdy spojrzał na mnie w lusterko.