– A to dlaczego, mecenasie? Czyżby już się pan jej pozbył?
– Bo pistolet został skradziony i nie wiem, gdzie jest.
Lankford wybuchnął śmiechem. Dostrzegłem w jego oczach iskierki rozbawienia.
– Aha, skradziony. Tak się świetnie złożyło. Kiedy to się stało?
– Trudno powiedzieć. Od lat nie zaglądałem do kasetki.
– Zgłosił to pan policji czy firmie ubezpieczeniowej?
– Nie.
– A więc ktoś kradnie pistolet Mickeya Cohena, a pan tego nie zgłasza. Chociaż zarejestrował go pan właśnie na wypadek kradzieży. Jest pan prawnikiem i tak dalej. Nie wydaje się panu, że to trochę pokręcone?
– Owszem, ale wiem, kto go ukradł. Jeden z klientów. Powiedział mi, że zabrał pistolet i jeżeli to zgłoszę, naruszę zasadę zaufania między adwokatem a klientem, bo informacja o kradzieży doprowadzi do jego aresztowania. Takie błędne koło, detektywie.
Sobel odwróciła się, by na mnie spojrzeć. Chyba uznała, że zmyśliłem to na poczekaniu. I miała rację.
– To jakiś pieprzony prawniczy bełkot, Haller – warknął Lankford.
– Ale to prawda. Jesteśmy na miejscu. Niech pan zaparkuje przed garażem.
Lankford zatrzymał samochód przed bramą i wyłączył silnik. Zanim wysiadł, odwrócił się i spojrzał na mnie.
– Który klient to zrobił?
– Mówiłem już, nie mogę zdradzić jego nazwiska.
– Jedynym pańskim klientem jest Roulet, prawda?
– Mam wielu klientów. Ale powtarzam, nie mogę powiedzieć.
– Nie sądzi pan, że powinniśmy zajrzeć do zapisów z jego elektronicznej bransoletki i zobaczyć, czy ostatnio pana nie odwiedzał?
– Proszę robić, co pan chce. Zresztą Roulet kiedyś u mnie był.
Mieliśmy spotkanie. W moim gabinecie.
– Może właśnie wtedy zabrał pistolet.
– Nie twierdzę, że on go zabrał, detektywie.
– Jasne. W każdym razie bransoletka daje Rouletowi alibi w sprawie Levina. Sprawdziliśmy GPS. Czyli zostaje tylko pan, mecenasie.
– Czyli tylko tracicie czas.
Myśląc o bransoletce Rouleta, nagle coś sobie uświadomiłem, ale starałem się tego po sobie nie pokazać. Być może domyśliłem się, gdzie jest zapadnia w odegranym przez Rouleta numerze Houdiniego. Musiałem to sprawdzić później.
– Będziemy tak siedzieć?
Lankford wysiadł i otworzył mi drzwi, ponieważ klamka od wewnątrz była zablokowana, by z tyłu można było przewozić podejrzanych i aresztowanych. Spojrzałem na parę detektywów.
– Chcecie, żebym wam pokazał kasetkę z bronią? Może jeżeli się przekonacie, że jest pusta, dacie sobie spokój i oszczędzicie czas.
– Niekoniecznie, mecenasie – odrzekł Lankford. – Przeszukamy wszystko. Ja się zajmę samochodem, a detektyw Sobel zacznie przeszukiwać dom.
Pokręciłem głową.
– Niekoniecznie, detektywie. Zrobimy inaczej. Nie ufam wam.
Macie lewy nakaz, więc moim zdaniem wszystko, co robicie, może być lewe. Będziecie pracować razem, żebym cały czas was widział.
Albo zaczekamy, aż sprowadzę drugiego świadka. W ciągu dziesięciu minut może tu przyjechać moja sekretarka. Będzie was pilnować, a przy okazji możecie ją spytać o jej telefon tego dnia, gdy zamordowano Raula Levina.
Twarz Lankforda pociemniała od gniewu, nad którym panował z widocznym trudem. Postanowiłem jeszcze bardziej go przycisnąć.
Wyciągnąłem komórkę.
– Zadzwonię do waszego sędziego i spytam, czy…
– Dobrze – przerwał mi Lankford. – Zaczniemy od samochodu.
Razem. Potem przeniesiemy się do domu.
Zamknąłem telefon i wsunąłem do kieszeni.
– Doskonale.
Podszedłem do przycisków umieszczonych na ścianie garażu.
Wstukałem kod i brama zaczęła się unosić, ukazując niebiesko – czarnego lincolna czekającego na oględziny kupca. Na tablicy rejestracyjnej widniał napis NT GLTY. Lankford spojrzał na samochód i pokręcił głową.
– Tak, wszystko się zgadza.
Wszedł do garażu, wciąż siny z wściekłości. Postanowiłem nieco złagodzić napięcie.
– Detektywie – powiedziałem. – Wie pan, jaka jest różnica między sumem a adwokatem?
Nie odpowiedział. Patrzył ze złością na tablicę rejestracyjną.
– Jedno to śliskie bydlę żerujące w mętnej wodzie, a drugie to ryba.
Przez chwilę jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Potem pojawił się na niej uśmiech, aż wreszcie detektyw wybuchnął gromkim śmiechem. Sobel, która nie słyszała dowcipu, weszła do garażu.
– O co chodzi? – spytała.
– Potem ci powiem – odrzekł Lankford.
Rozdział 31
Przeszukanie lincolna trwało pół godziny. Następnie detektywi przenieśli się do domu, gdzie zaczęli rewizję od gabinetu. Obserwowałem ich cały czas, odzywając się tylko wówczas, gdy trzeba było coś wyjaśnić w związku z jakimś znalezionym przedmiotem. Prawie ze sobą nie rozmawiali i powoli stawało się jasne, że między partnerami doszło do konfliktu w kwestii kierunku, w jakim postanowił poprowadzić śledztwo Lankford.
W pewnym momencie zadzwoniła komórka Lankforda i detektyw wyszedł na werandę, aby porozmawiać bez świadków. Okna były odsłonięte, tak więc stojąc w korytarzu, miałem na oku i Lankforda stojącego na werandzie, i Sobel w gabinecie.
– Nie jest chyba pani zachwycona tym pomysłem, prawda? – spytałem Sobel, upewniwszy się, że jej partner nie może mnie słyszeć.
– Moje zdanie nie jest ważne. Prowadzimy śledztwo, i tyle.
– Pani partner zawsze się tak zachowuje czy tylko wobec adwokatów?
– W zeszłym roku wydał pięćdziesiąt tysięcy dolarów na adwokata, starając się o przyznanie opieki nad dziećmi. I nie udało mu się.
Wcześniej przegraliśmy dużą sprawę – o morderstwo – przez jakiś formalny kruczek.
Skinąłem głową.
– I obwinił za to adwokata. Ale kto naruszył przepisy?
Nie odpowiedziała, co odczytałem jako potwierdzenie, że uchybień formalnych musiał się dopuścić Lankford.
– Chyba już rozumiem – powiedziałem.
Znów zerknąłem na Lankforda. Gestykulował zniecierpliwiony, jak gdyby coś próbował tłumaczyć jakiemuś idiocie. Być może rozmawiał ze swoim adwokatem. Postanowiłem zmienić temat.
– Nie sądzi pani, że ktoś wami manipuluje w tej sprawie?
– O czym pan mówi?
– Zdjęcia schowane w komodzie, łuska pocisku w kratce nawiewu. Szczęśliwy zbieg okoliczności, nie sądzi pani?
– Co pan sugeruje?
– Niczego nie sugeruję. Zadaję tylko pytania, które wyraźnie nie interesują pani partnera.
Spojrzałem na Lankforda. Wstukiwał numer, dzwoniąc do kogoś.
Odwróciłem się i wszedłem do gabinetu. Sobel przeszukiwała szufladę z aktami. Kiedy nie znalazła pistoletu, zamknęła ją i podeszła do biurka. Zniżyłem głos.
– A wiadomość od Raula? – spytałem. – Ta, w której mówił o wypisce dla Jesusa? Jak pani myśli, co to mogło oznaczać?
– Tego jeszcze nie ustaliliśmy.
– Niedobrze. Wydaje mi się, że to ważne.
– Wszystko jest ważne, dopóki nie stanie się nieważne.
Skinąłem głową, nie bardzo wiedząc, co chciała przez to powiedzieć.
– Ten proces, w którym właśnie występuję, dotyczy ciekawej sprawy. Powinna pani wpaść na salę i posłuchać. Mogłaby się pani czegoś dowiedzieć.
Uniosła głowę znad biurka. Nasze oczy spotkały się na moment. Sobel patrzyła na mnie podejrzliwie, jak gdyby się zastanawiając, czy podejrzany o morderstwo nie usiłuje jej przypadkiem podrywać.
– Mówi pan serio?
– Owszem, czemu się pani dziwi?
– Po pierwsze, trudno będzie panu bronić klienta, jeżeli trafi pan do aresztu.
– Nie ma broni, nie ma sprawy. Przecież po to przyjechaliście.