Artur Baniewicz
Afrykanka
Czerwone słońce płonęło nad jej głową. Zamazywało szczegóły i kradło kolory, pozostawiając czarne kontury postaci, samotny refleks światła odbity od hełmu eskortującego ją żołnierza i coś, co sprawiło, że moje sklejone snem powieki umknęły jedna od drugiej, pozwalając oczom chłonąć widok, a umysłowi zapamiętywać.
Aureolę. Rozedrganą, złotoróżową poświatę, która otaczała zarys kobiecej głowy aż po smukłą, pochyloną ze zmęczenia szyję.
Czułem, że jest wyczerpana; wyczytałem to z rytmu, w jakim kołysała się na grzbiecie osiołka, z układu widocznej pod brzuchem zwierzęcia bosej stopy, o której wiedziałem, że jest obolała od marszu po skalistych bezdrożach. Wyczuwałem wiele rzeczy, których moje oczy nie potrafiły dostrzec. Jej siłę, tak różną od siły wbitego w pancerz żołnierza, który prowadził osła za uzdę. I jej urodę. Też inną, odmienną od urody młodych kobiet mojego świata. I smutek.
Nie musiałem zaglądać w jej oczy, na pewno wielkie, bardzo ciemne i bardzo błyszczące, by wiedzieć, jak mało jest w nich radości. Nie chciałem w nie zaglądać, choć mogłem: koniec mojej pryczy prawie dotykał ściany z zakratowanym oknem. Wystarczyło odepchnąć się od glinianego muru, by dopaść prętów i ogarnąć wzrokiem większy, prawdziwszy kawałek świata. Może nawet – gdybym okazał się szybszy – wyciągając z całych sił ramię, zdołałbym musnąć koniuszkami palców podrapaną stopę ciemnookiej. Ale nie zrobiłem tego.
Był grudzień, z nieba lał się żar, od którego drżało powietrze, a ona jechała na osiołku. Zawsze wyobrażałem to sobie właśnie tak i choć nigdy nie wierzyłem, by u źródeł tej wizji było coś więcej niż piękny mit, siedziałem w bezruchu nawet wtedy, gdy po kobiecie i jej kłapouchu pozostała tylko chmurka wirującego w słońcu kurzu.
Uśmiechnąłem się do osadzonych w glinie krat mojej celi. Był grudzień, z nieba lał się żar, a Betlejem leżało raptem sto dni marszu stąd.
Coś zabrzęczało wysoko w górze. Podnosiłem głowę, kiedy półlitrowa puszka rąbnęła mnie w potylicę.
– Jesteście dupa, nie oficer, Koziej. Mówiłem: tą, którą trzymacie w lewej ręce. Pustą, Koziej. Jak na ten przykład wasza głowa.
Bez pośpiechu przewróciłem się na plecy.
– Po pierwsze: nie pusta, tylko w czapce – stwierdził z godnością podporucznik Koziej, kucając przy oknie i opierając kolano o kratę. – Po drugie: w lewej miałem akurat pełną, co prowadzi do wniosku, że to wy, Koliszewski, jesteście… O, obudził się.
Usiadłem po turecku i posłałem w stronę okna smętny uśmiech.
– Czołem, panowie – mruknąłem, masując się po czaszce. – Co to miało być: wstęp do przesłuchania?
– Wpadliśmy sprawdzić, czy ktoś tu jeszcze gnije – wyjaśnił podporucznik Koliszewski. Tak jak Koziej był w szortach, ale brakowało mu wojskowego akcentu w postaci błękitnej czapeczki z emblematem ONZ.
– Mumifikuję się – poprawiłem. – A cóż miałbym robić?
– Koziej wysunął śmiałą hipotezę, że pana wypuścili. – Usiadł przed oknem i pociągnął z puszki. – I że z tej radości pogna pan do miasta uchlać się w porządnej knajpie.
Schyliłem się i podniosłem puszkę z glinianego klepiska. Żywiec, w dodatku schłodzony. Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy niebieska czapeczka Kozieja nie zmieniła barwy na czerwoną, a jemu samemu nie sypnął się bujny siwy zarost. Był grudzień, miesiąc cudów i Świętego Mikołaja.
– To dla mnie? – zapytałem niepewnie.
– Alkohol niszczy mózg – poinformował mnie Koliszewski.
– Wie coś o tym – zapewnił Koziej. – Jest pijakiem.
– Obaj jesteśmy – ciągnął niezrażony Koliszewski. – Ludźmi do szpiku kości zepsutymi, egoistami i świniami.
– Wiem coś o tym. – Otworzyłem puszkę. – Jestem waszym sąsiadem.
Byłem nim dostatecznie długo, by poprzedzić pierwszy łyk kilkoma pociągnięciami nosa i badaniem końcem języka. Na trzeźwo płatali małpie figle tylko jeden drugiemu. Ale teraz trzeźwi nie byli.
– Zero mydła – powiedział ze smutkiem Koziej. – Zero pieprzu i środków na przeczyszczenie. Może doktor śmiało pić naszą krwawicę.
– Przyszliście po zwolnienie – zgadłem. – Ktoś chce posłać was gdzieś, gdzie strzelają, a nie ma piwa i lodówek.
– Nasze stalowe rumaki czekają – Koliszewski próbował je wskazać patetycznym gestem, ale areszt przesłaniał widok na park maszynowy, gdzie na naczepach ciągników siodłowych grzały się cielska czołgów.
– Tak sobie pomyślałem, że warto spełnić dobry uczynek – wyjaśnił Koziej. – Pomóc bliźniemu, ot tak, bezinteresownie, jak w bajce…
– Ty?! – oburzył się Koliszewski. – Ty pomyślałeś?!
– …a gdyby uniósł się honorem i chciał się odwdzięczyć, to nic z tego, żadne trzy życzenia. Jedno symboliczne życzonko, góra.
Piłem, nie spiesząc się, a mimo to obaj milczeli grzecznie, śląc mi zza krat przyjazne uśmiechy dobrych ludzi.
– No – odetchnąłem, odstawiając puszkę pod pryczę, obok butów. – Do rzeczy. Co to ma być?
Popatrzyli po sobie, szukając otuchy jeden u drugiego. Koliszewski znalazł jej odrobinę więcej.
– To, co pan w domu po powrocie zastanie, a czego się nie spodziewa – wyrecytował. I ciszej, wyraźnie niepewnie, dodał: – Chyba.
– Bawicie się w wiedźminów? – zapytałem zdziwiony.
– Geralt Koliszewski – powiedział ze smakiem Koziej. – Ładnie.
– A przy okazji… Moglibyście oddać mojego Sapkowskiego.
– Nie oddałeś doktorowi książek?! – zapałał świętym oburzeniem Koliszewski. – Przynosisz hańbę korpusowi…
– Czas skazańca jest cenny – wszedłem mu w słowo. – Czego chcecie?
Jeszcze raz wymienili się spojrzeniami. Padło na Koliszewskiego.
– Ja człek prosty, to i gadał będę prosto. Baby chcemy.
Przyglądałem im się dłuższą chwilę, przepuszczając przez palce cenny czas skazańca. Próbowałem zrozumieć, na czym polega dowcip.
– I po to przyszliście do mnie? Tutaj?
– Faktycznie paskudne miejsce – zgodził się Koziej. – Ale gnany żądzą samiec gotów jest…
– Ja miałem mówić – przerwał mu Koliszewski. – Baby chcemy, sąsiedzie. Ona tam schnie, sąsiad tu schnie… Całkiem bez sensu.
– Poczucie humoru już mi wyschło – oznajmiłem ponuro. – Nie wiem, w którym momencie się śmiać.
Dali mi chwilę do namysłu. Albo sobie – do zejścia na ziemię.
– Chodzi o tę laskę przed pana namiotem – powiedział zupełnie normalnym głosem Koziej. – Pomyśleliśmy, że skoro pana zapuszkowali… Oczywiście rozumiemy, że jej przemycenie kosztowało. Dorzucimy się.
– Nie wiem, o czym mówicie – wyznałem.
– Pan straci forsę – zaczął wyliczać na palcach. – Ona czas, czyli też forsę. A któryś z nas okazję.
– Tylko jeden?
– Mamy resztki przyzwoitości – pochwalił się Koliszewski.
Pomyślałem, że w tej ulepionej z surowej gliny norze naprawdę powoli ulegam procesowi mumifikacji. Ze zdolnością dedukcji było u mnie nie najlepiej. Wieki temu powinienem zgadnąć, o kim mówią.
– W porządku. – Uśmiech, który im posłałem, nie był mimo wszystko stuprocentowo szczery. – Jeśli powie: „Tak”, jest wasza.
Zanim poprawiłem poduszkę, już ich nie było.
Po przemianowanej na areszt lepiance sala konferencyjna wydała mi się oazą luksusu. Stół długości pasa startowego, wyściełane krzesła, wentylatory. Efekt potęgował barwny wystrój, uzyskany dzięki imponującej kolekcji zdobiących ściany map, wykresów i schematów organizacyjnych, na których widok każdy szpieg umarłby z zachwytu, a które mówiły wszystko o środkach, planach i metodach działań UNIFE.