Morawski, jako najstarszy stopniem, dokonał prezentacji naszej trójki. Kolejno ściskaliśmy zakurzoną dłoń porucznika.
– Wodzom nie spodobałby się pana hełm – wyraziłem swoją opinię. Oenzetowski błękit zniknął pod łaciatym pokrowcem maskującym.
– Mnie też się nie podoba – mruknął. – Ale ktoś tu najwyraźniej nie wie, że jesteśmy neutralni.
– Znalazł pan ten wąwóz? – przeszedł do konkretów Morawski.
– Znalazłem. – Filipiak oparł karabin o koło ciężarówki, w cieniu której próbowaliśmy stać. Na próbie się w zasadzie skończyło, bo równik przebiegał niedaleko i cienia było tyle, co kot napłakał. – Można spokojnie zjechać na dno, nawet samochodem.
– A jest po co? – zapytał Olszan. Jako cywil, którego nie obowiązują zasady przyzwoitości, stał obok nas w samych slipach i ociekał wodą ze stawu.
– Całą dziurę zasypało odłamkami – kiwnął głową Filipiak.
– I co zrobicie? – Olszan powiódł wzrokiem po twarzach. – Pewnie chcecie obejrzeć te kawałki?
– Ja tu na szczęście jestem za szofera – błysnął zębami Morawski.
– Dlaczego zaraz na szczęście? – westchnąłem bez przekonania.
– Bo to nie ja będę musiał powiedzieć Olszanowi, że zamiast z cycatą panienką w Abebie spędzi noc pod pałatką z paroma skorpionami. I kapelanowi, i siostrzyczce…
– Przeżyję – skrzywił się Olszan. – Jola też ma czym oddychać.
– To chyba nie musi trwać godzinami? – popatrzyłem niepewnie na Wołynowa. Stał nieco z boku i wszyscy trochę go ignorowali, rozmawiając po polsku, ale ostatecznie jako Słowianin mógł sporo rozumieć.
– Nie liczyłbym na to – Morawski był okrutny. – Spuszczony ze smyczy ekspert nie wraca tak szybko do nogi. Prawdę mówiąc też chętnie pogrzebałbym w szczątkach. Taka okazja nie zdarza się często.
– Nie ma sprawy – mruknąłem ponuro. – Im więcej nas będzie, tym szybciej to odfajkujemy.
– Aha – kiwnął głową Olszan. – Aluzję zrozumiałem.
Odniosłem wrażenie, że Filipiak chciał coś powiedzieć. Ja też chciałem i w obu przypadkach skończyło się to dobrowolną rezygnacją.
– Kiedy możemy ruszyć, panie poruczniku? – zapytałem.
– Pan też…? – urwał. – Za dziesięć minut będę gotowy.
Równo po dziesięciu minutach krótka kolumna pojazdów ruszyła na północ. Pododdział, którym dowodził Filipiak, formalnie był plutonem, ale skierowanej na południe Etiopii Szóstej Brygady Kawalerii Pancernej nie stać było na operowanie regulaminowymi plutonami. Zbyt rozległy teren, zbyt szczupłe siły. W efekcie narzuconej tymi czynnikami reorganizacji czołgistów przemieszano z piechotą i siłami wsparcia już na najniższym szczeblu, dysponowaliśmy więc bardziej urozmaiconym parkiem maszynowym niż niejeden tradycyjny batalion.
Przodem posuwał się odkryty UAZ z karabinem maszynowym. Jechał wolno, nie tyle z szacunku dla siedzących z tyłu ekspertów, co z uwagi na Filipiaka, który, oparty pośladkami o górną krawędź fotela, wodził lornetką po horyzoncie. Nawet przy ostrożnej jeździe porucznik nie mógł być choć w połowie tak skuteczny jak posługujący się stabilizowanym celownikiem dowódca sunącego z tyłu czołgu T-72, ale dobry oficer nie rezygnuje z niczego, co choć trochę zmniejsza ryzyko. Inna sprawa, że to samo można powiedzieć o patologicznym tchórzu. Nie znałem go i niczego w tej kwestii nie potrafiłem jeszcze stwierdzić.
„Był ostrożny – to jedno nie ulegało wątpliwości. Przejazd ubezpieczał stojący na skraju osady rozpoznawczy samochód pancerny BRDM-2 w jego zmodernizowanej, wyposażonej w radar wersji, i już on sam przekreślał z niemal stuprocentową gwarancją szansę na zaskakujący atak wrogich śmigłowców. W pagórkowatej okolicy porośniętej setkami parasolowatych akacji dobry pilot mógł wprawdzie zbliżyć się bez wystawiania maszyny na widok, ale unoszony podmuchem pył zdemaskowałby go znacznie wcześniej. Taki typ ataku nie wydawał się sensowny: przy wymianie ognia z niewielkiej odległości nawet pojedynczy piechur z karabinem staje się zagrożeniem. My mieliśmy coś więcej: ciężarówkę z dwulufowym działkiem przeciwlotniczym na skrzyni. Wyposażone w tachometryczny celownik ZU-23 było wystarczająco dobre, by poradzić sobie z napastnikiem, wyskakującym nagle zza okolicznych wzniesień. Jeżeli coś zagrażało kolumnie, to raczej schematyczny ostrzał z wysoka i daleka. Schematyzm nie sprzyja wprawdzie zaskoczeniu, ale każdy schemat staje się nim dlatego, że bywa skuteczny.
Siedząc w szoferce zamykającego kolumnę stara 266, zastanawiałem się, czy wybrałem właściwy pojazd. Mając w celowniku UAZ-a, czołg i ciężarówkę, każdy pilot wojskowy wybrałby na ofiarę ten drugi, ale sprawa nie była tak oczywista. Wojna nie polega na niszczeniu najwartościowszych obiektów przeciwnika – niszczy się głównie te łatwo dostępne. T-72 nie był bezsilną tarczą strzelniczą. My tak.
Na szczęście nikt nie próbował strzelać. Cali i zdrowi dotarliśmy na skraj rozpadliny. Wyglądała trochę jak staw, z którego spuszczono wodę, pozostawiając kamienie, dużo wodorostów i śmieci. W tej ostatniej roli znakomicie sprawdzały się szczątki maszyny. Mnóstwo szczątków. Spodziewałem się czegoś w rodzaju resztek ogniska: czarnego, wypalonego kręgu, i rzeczywiście było tu sporo czarnych plam śmierdzących spalenizną, ale na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić, że śmigłowiec w znacznie większym stopniu rozpadł się na kawałki, niż spłonął.
UAZ zjechał na dół, dostarczając ekspertów prosto na miejsce pracy, reszta wozów pozostała na górze. Obsługi kaemów zabrały się do rozstawiania trójnogów, operatora naramiennej wyrzutni rakiet przeciwlotniczych typu Grom Filipiak ustawił osobiście.
– Do roboty, panowie – rzuciłem zachęcająco. – Możecie zaczynać.
Obaj, i Włoch, i rosyjski Kazach, mieli trochę nietęgie miny, ale trudno oczekiwać tęgiej u kogoś, komu kazano sprzątać w odrobinę tylko przestudzonym piecu hutniczym. Piloci, może dlatego, że ochotnicy, od razu zaczęli krążyć między wysokimi do piersi suchorostami.
– Tak – przełknął ślinę Zanetti. – Oczywiście. Czego mamy szukać?
Przyglądałem mu się przez chwilę ze zdziwieniem.
– Chodzi o to, na ile dokładnie…? Po prostu macie stwierdzić, co to było.
– Śmigłowiec – stwierdził Wołynow, szybko, ale dość ponuro. Uśmiechnąłem się na znak, że doceniam dowcip.
– W porządku – powiedziałem. – Sprawdźcie, jaki to był typ, poszukajcie kawałka czegoś z numerami fabrycznymi i wracamy.
– Może gdzieś leży tablica rejestracyjna – mruknął Zanetti i poszedł szukać. Ciągle nie byłem pewien, do jakiego stopnia żartują.
Przez kwadrans kręciliśmy się dość bezładnie po zaroślach, kucając raz po raz, biorąc do ręki kawałek blachy, kształtownika czy zębatki po to tylko, by po chwili odłożyć znalezisko na miejsce. Oglądaliśmy resztki potężnych turbin i powbijane w zbocza dolinki łopaty; zbrylone od żaru koło i drugie koło, które wyglądało tak dobrze, że po usunięciu kikuta goleni i owinięciu w papier można by je z powodzeniem umieścić w sklepie z częściami do śmigłowców. Był to pierwszy dowód rzeczowy, który Zanetti zdecydował się wrzucić do UAZ-a. Przełamał chyba wewnętrzne opory pozostałych, bo nagle wszyscy zaczęli znosić do samochodu całe naręcza znalezisk. Sam dołożyłem do kolekcji rękojeść drążka i pudło wypełnione elektroniką – może radio, może komputer, diabli wiedzą.
Potem znalazłem pilota.
Składał się z głowy, szyi, kawałka prawego barku, dwudziestu centymetrów kręgosłupa i strzępu ciała, na którym trzymała się lewa ręka, obcięta dopiero w nadgarstku. Nie można zostać lekarzem, nie szatkując ludzkich zwłok. Po paru latach studiów człowiek uodparnia się na widoki, które przeciętnego zjadacza chleba zmuszają do błyskawicznego rzygnięcia tymże chlebem, i ja nie byłem żadnym wyjątkiem od tej reguły. Mimo to musiałem na chwilę przysiąść na jednym z kamieni.