Nikt nie zwrócił uwagi na to, że siedzę. Olszan grzebał w tym, co już zgromadzono w samochodzie, Wołynow pił wodę z manierki, a pozostali chodzili powoli z wbitym w ziemię wzrokiem, wypatrując odpowiednika tablic rejestracyjnych. Wziąłem głęboki oddech i chwytem za kask odwróciłem poszarpane popiersie twarzą do góry.
Mężczyzna był biały. Miał niebieskie oczy, z których jedno ocalało. Nie wyglądał na wojskowego – ci nie paradują z tygodniowym zarostem. Eksplozja, zupełnie nieprawdopodobne szaleństwo twardych jak skała gazów, fruwającego metalu i ognia przemieszanych z kawałkami zwyczajnej, przyjaznej człowiekowi przestrzeni, pozbawiła go połowy dolnej szczęki, ale pozostawiła srebrny łańcuszek na szyi.
Był chrześcijaninem. To, że nie zdecydował się na krzyżyk, nie budziło we mnie żadnych skojarzeń. Nigdy nie zastanawiałem się, jaki procent wiernych zamiast krzyża nosi na piersi medaliony z Marią trzymającą małego Jezuska. Pewnie spory. Wiedziałem tylko, że jest coś znajomego w tej cieniutkiej, starannie wytłoczonej blaszce.
Zbyt znajomego.
Niepokojąco znajomego.
Nie czułem żaru, którym słońce zalewało ziemię. Próbowałem znaleźć źródło ogarniającego mnie mrocznego przeświadczenia o zbliżającym się nieszczęściu i te próby angażowały trochę zbyt wielkie obszary mego mózgu – to wszystko. Nie było mowy o żadnych zimnych ciarkach, biegających po plecach. Trzeba czegoś cholernie mocnego, by poczuć chłód, klęcząc w rudym piasku pod słońcem Ogadenu.
Ciarki pojawiły się, gdy obróciłem medalik i zobaczyłem litery.
Były tylko dwie. Pierwsza imienia, pierwsza nazwiska. Inicjały. Nigdy nie przypuszczałem, że można zmarznąć na widok wygrawerowanych na jakiejś blaszce inicjałów, ale wyraźnie brakowało mi wyobraźni.
Przełknąłem ślinę, puściłem medalion i popatrzyłem na zamkniętą w skorupie kasku twarz.
Z góry stoczył się kamyk. Filipiak. Trochę blady.
– Ależ parszywie to wygląda… – Miał dość rozsądku, by uciec spojrzeniem w bok. – Znaleźliście coś… ciekawego?
– Nie znam się na śmigłowcach – mruknąłem.
– No tak. – Stał, spoglądając na UAZ-a. – Przynieść saperkę?
– Nie trzeba. – Zrozumiałem, o co pyta. – Jak ich zestrzeliliście?
– Przypadek. Nikt nie widział tego śmigłowca, wszyscy zajęci byli tamtym drugim, uzbrojonym. Inna sprawa, że i tamtego nie widzieliśmy. Błyski wystrzałów, i tyle. Etiopczycy pojechali z ziarnem do garbarni, chcieli od razu zwalić ładunek, my zaczęliśmy się rozkładać na noc. Tamci chyba przegapili naszą obecność, podlecieli od złej strony, zza budynków. A ci tutaj… Wielogórska wypuściła się do przodu. Po drodze co i rusz to robi. Wie pan: fotki maszerującej kolumny; ładnych ujęć szuka. Przez głowę mi nie przeszło, że ktoś może… Dałem jej dwóch chłopaków do obstawy, i tyle. Jak dojeżdżaliśmy do Kasali, było już za ciemno na zdjęcia, ale panią redaktor przycisnęła potrzeba, wypuściła się za wioskę, no i… Jak poszła w krzaki, jeden z żołnierzy usłyszał, że coś przelatuje górą. Akurat zaczęła się strzelanina nad wioską, więc kropnął z beryla. Zdążył zauważyć jakieś iskrzenie. Widocznie trafił pilota albo coś się zapaliło. Odlecieli kawałek… i bum.
– Nie lecieli nad Kasali? – wskazałem ochłap pod stopami.
– Nie. Mieli po prostu pecha. Chce ich pan pozbierać?
– Postaram się.
Zajęło mi to kwadrans. Zorientowałem się, że nie muszę krążyć wokół epicentrum wybuchu – to coś, co rozerwało śmigłowiec, musiało eksplodować za kabiną pilotów i w grę wchodził stosunkowo wąski sektor. Przeszukałem też teren na pozostałych kierunkach, bo maszyna musiała byś spora i w tylnej części mogła przewozić kilka innych osób, ale nie udało mi się znaleźć najmniejszego śladu ich zwłok. Biorąc pod uwagę, że obecność dwóch pilotów ustaliłem bez cienia wątpliwości, było to odkrycie o gatunkowym ciężarze dowodu sądowego.
W czarnym foliowym worku, których kilkanaście sztuk dołączono do zestawu pierwszej pomocy, udało mi się zgromadzić około trzydziestu kilogramów mięsa i kości. Dwa koszmarne, mocno niekompletne puzzle, z których jednak nawet student medycyny poskładałby fragmenty dwóch białych mężczyzn. Do worka trafiły też resztki butów, kawałek uda ze spodniami i pistoletem w kieszeni, nadpalona kabura z rewolwerem o skrzywionej lufie, zegarek, paczka amerykańskich prezerwatyw i parę podobnych drobiazgów, które pakowałem hurtowo. Na szczęście wybuch obszedł się z ludźmi jeszcze brutalniej niż ze śmigłowcem i osiemdziesięciu procent ciał po prostu nie było – mogłem wziąć pod pachę i zanieść do samochodu dwóch dużych facetów.
Specjalnym klejem z dołączonej do każdego worka tubki zakleiłem folię i uśmiechnąłem się blado do Wołynowa. Niósł jakąś skrzynkę.
– Koniec? – Był sam, więc posłużyłem się rosyjskim.
– Chyba. – Spojrzał na zasypane złomem wnętrze samochodu. – Dziwne. Nie paliło się prawie, a napisów ani śladu.
– Byli tu nielegalnie. Oficjalnie Somalia w ogóle nie ma lotnictwa wojskowego. Nie wiem nawet, czy ma już legalną armię. Wszystko, czym walczą, jest z kontrabandy. Pewnie usunęli fabryczne oznakowania. Chyba że to rupieć po paru demobilach, z czwartej ręki. – Przerwałem na chwilę. – Wie pan już, co to było? Puma? UH-1? Mil?
– Nie mam pojęcia – wyznał zadziwiająco bezwstydnie.
– Rozumiem – powiedziałem po sekundzie trochę usztywnionym tonem. – Nie moja sprawa, jasne.
– Guzik pan rozumie. Zwyczajnie nie wiem. Może gdyby to był Mi-8 albo Mi-24, rozpoznałbym jakiś kawałek. A może nie. Nie znam się na śmigłowcach.
– Proszę?
– Trochę nimi latałem – wzruszył ramionami. – Jako pasażer. Raz mnie zestrzelili, jeszcze w Afganistanie. To wszystko.
Próbowałem znaleźć przekorny błysk w jego oczach. Nic z tego.
– Byłem pewien, że wy obaj… – Zastygłem na moment, z lekka porażony. – Zaraz… Ale Zanetti zna się na lotnictwie?
– Zna się – przytaknął i dopiero teraz pojawiło się to, czego bezskutecznie szukałem. – Jest kontrolerem lotów. Wie pan, takim facetem, który siedzi przy radarze i mówi: „Skręć w lewo, teraz sto metrów niżej, dobrze, dobrze, o cholera, uderzyłeś w drzewo…”
Nie miałem siły się śmiać.
– Cudownie – mruknąłem. – Wyszedłem na kretyna.
– Po prostu nie mieli kogo posłać – rzucił tonem pocieszenia. – Normalka. Trzeba dopełnić formalności, chociaż nikogo tak naprawdę nie obchodzi, co tu się spaliło i dlaczego.
Wrzucił do samochodu okopconą skrzynkę i odszedł.
Zerknąłem na blaszane pudło, bardziej uwędzone w dymie, niż wypalone w ogniu, pośliniłem palec i potarłem pokrywę. Kształt przebijał spod czarnego nalotu już przedtem, więc nie zaskoczył mnie błysk czerwieni.
Krzyże na apteczkach z reguły są czerwone.
– Ubyło ich – mruknął Morawski, podając mi worek ze szczątkami pilotów. Agnieszka Wielogórska, nadal urażona z powodu zakazu wstępu na miejsce katastrofy, strzeliła migawką aparatu.
– Mówiłem: miazga. Musieli przewozić kupę trotylu.
Agnieszka przesunęła się parę kroków w bok i sfotografowała nas tym razem na tle płytkiego dołu i dwóch spoconych żołnierzy, którzy wykopali go w cieniu parasolowatego drzewa.
– Arabowie? – Nie widział mojego pierwszego znaleziska, a patrząc na to, co zbierałem w mniejszych kawałkach, nie miał szans wyrobić sobie zdania na temat rasowej przynależności lotników.