– Dlaczego akurat Arabowie?
– To był somalijski śmigłowiec – rzucił mi ponure spojrzenie. – Połowa ich pilotów to ochotnicy, którzy przybyli tu bronić islamu.
– A konkretnie: co to było? – popatrzyłem mu w oczy. – Somalia nie produkuje własnych śmigłowców.
– Konkretnie? – powtórzył powoli. – Kupa spalonego złomu.
– No to z pilotami sprawa wygląda dokładnie tak samo.
– Naprawdę nie sposób…?
– Mam rozkleić? – poruszyłem opartym o ziemię workiem. Skrzywił wargi w cierpkim uśmiechu i pokręcił głową. Podniosłem worek i złożyłem w grobie. Był okrągły i bardziej przypominał okop.
– Może trzeba było zabrać kapelana – westchnęła Agnieszka.
– Zasypcie – skinąłem na rudego starszego szeregowego, dowodzącego parą grabarzy.
Pomogłem im obłożyć mogiłę paroma kamieniami, po czym wsiedliśmy do UAZ-a i wróciliśmy do Kasali. Trafiliśmy na obiad. Chyba podły, sądząc po minach przybyszów z Addis Abeby.
– Aż tak źle? – Morawski zajrzał do menażek.
– Mamy tu czekać do jutra – poskarżyła się Jola. Miała na sobie tylko jednoczęściowy, mocno powycinany kostium kąpielowy, dzięki czemu mało który z posilających się w cieniu samochodów żołnierzy narzekał tego dnia na kucharza. Prawdopodobnie nie zauważyli, co jedzą.
– A co się stało?
Filipiak, nie przerywając żucia, podał mi kartkę.
– Odlot do Dire Dawa jutro, godzina dziesiąta – streściłem Morawskiemu gryzmoły radiotelegrafisty. – Mamy zabrać wszystkie znalezione szczątki, ciało Urbańskiego i… o!
– Co: „O!”? – zapytał, kiwając na kucharza i wskazując kocioł.
– I redaktor Wielogórską – spojrzałem podejrzliwie na Agnieszkę.
– Zabrać? – warknęła. – Po pierwsze: mam w nosie wasze rozkazy. Po drugie: jeżdżę wypożyczonym samochodem i muszę go zwrócić.
– Samochód możemy wziąć – rzucił bez przekonania Filipiak. – I tak wracałby przez Ferfer. Podrzuci się go przy pierwszej okazji.
– Za miesiąc albo dwa? Dzięki, nie skorzystam.
– Muszę przypomnieć – powiedział bez zapału – że zgodziła się pani podporządkować moim… poleceniom. Taka była umowa.
– A zwrócicie mi koszty wynajmu? – Filipiak zasznurował usta. – No właśnie… A w ogóle to jakiś idiotyzm. Skąd komuś przyszło do głowy, żeby mnie stąd zabierać? Kto się pod tym podpisał? Zaręba?
– Porucznik Jaskólski – zerknąłem na kartkę. – Oficer dyżurny.
– Zaczynam nie lubić tego faceta – mruknął Olszan.
– Sam tego nie wymyślił – wysunąłem przypuszczenie.
– Sam nie, ale głupio. Mamy wracać wzdłuż granicy.
– Tak przylecieliśmy – przypomniał Morawski, chlupiąc barszcz.
– Przylecieliśmy też głupio. Drugi raz nie musi się udać.
Jola oblizała łyżkę, uśmiechnęła się do mnie, wskazała najpierw kuchnię, potem czystą menażkę stojącą obok jej biodra. Nie wyglądało na to, by naczynie trafiło tam przypadkiem.
– Nie mamy osła – uśmiechnąłem się bez radości. – Będzie lżej.
Powinienem dodać, że sokołowi. Bo mnie jakoś nie. Patrzyłem na różowe, pomarszczone podbicie bosej stopy dziewczyny i próbowałem wmówić sobie, że jest dużo lepiej zharmonizowane z barwą reszty nogi niż podbicia stóp Murzynek. To akurat nie było trudne. Trudność sprawiało mi pogodzenie się z myślą, że pewnie już nigdy w życiu nie będę miał okazji przyjrzeć się nogom panny Asmare i sprawdzić, czy razi mnie ten szczegół jej powierzchowności. Chodziła boso, złotawy brąz jej łydek już w okolicy smukłych kostek płynnie przechodził w rudawy nalot etiopskiego pyłu. Brud rzadko służy kobiecej urodzie, ale Gabriela zdawała się stanowić pod tym względem wyjątek.
– Będziemy rzut beretem od granicy – rzucił ponuro Olszan. – Jakiś Somalijczyk wypatrzy nas na radarze, poślą myśliwiec i żegnaj Krzychu… Nie muszą nawet naruszać etiopskiej przestrzeni, żeby nas zdmuchnąć rakietą.
– Oni nie mają myśliwców – stwierdził spokojnie Morawski.
– No to awionetkę ze strzałą uwiązaną drutem do skrzydła. Dużo na nas nie trzeba.
– O co ci chodzi? – Major przyjrzał mu się uważniej.
– Teraz, jak już wiemy, że somalijskie śmigłowce się nikomu nie przyśniły, wypadałoby ostrożniej planować przeloty, nie sądzisz? To muzułmanie, honorowe chłopaki. Zestrzeliliśmy im maszynę, więc dla zachowania twarzy muszą spuścić naszą. Nie jestem wojskowym, ale na chłopski rozum widać, że gdybyśmy polecieli najpierw na południe…
– Zawsze możesz się zabrać z panią redaktor – przerwał mu Morawski. – Ja mam taki parszywy zawód, że muszę wykonywać rozkazy.
– Pomyślę o tym. – Olszan uśmiechnął się pod nosem i z nagle obudzonym zainteresowaniem przejechał wzrokiem po sylwetce Agnieszki. W szortach i podkoszulku wyglądała nieźle, lepiej niż jako telewizyjne popiersie. Mimo pewnej masywności ramion, ud i łydek nie dało się jej określić mianem grubej. Była opalona i to też pomagało. W tej chwili była także – co odnotowałem ze zdziwieniem – lekko speszona.
– Nie ma sprawy – błysnęła zębami, co tylko podkreśliło rumieniec. – Zawsze służę pomocom ofiarom dyktatorskich zapędów armii.
– Tu można zdechnąć z nudów. – Jola dokończyła obiad i uznała to za dobry moment do wygłoszenia kolejnej skargi.
– Zawsze możemy zwiedzić garbarnię – posłałem jej uśmiech. – Mamy zaproszenie. Wycieczka, a potem kolacja u dyrektora.
– W prawdziwym, etiopskim domu? – ucieszyła się Agnieszka. – Idę!
– Jak dają piwo, to ja też – zgodził się łaskawie Olszan. Potem, po paru sekundach wpatrywania się w talerz dziennikarki – względnie skrzyżowane nogi zastępujące stół – dodał miękko: – A zresztą… Może być i bez piwa.
Pomyślałem z zazdrością, że właśnie znalazł sposób na nudę.
Z wycieczki po garbarni w Kasali zapamiętałem trzy rzeczy: smród gnijącego mięsa, stos bydlęcych, ozdobionych wielkimi rogami czaszek na początku linii technologicznej i równie wielką trupią czaszkę na dużej kadzi z kwasem.
– No, jakby w to trafili, wiele by z tej budy nie zostało – wyraził swą opinię Morawski i był to praktycznie jedyny komentarz wygłoszony przez członka oprowadzanej grupy wewnątrz głównej hali. Przedtem, gdy oglądaliśmy spaloną ciężarówkę, która sprowokowała śmigłowiec, i potem, gdy zwiedzaliśmy biuro, gdzie pan Asmare pokazywał nam próbki wyrobów, parę osób zabrało głos, ale na obróbce skór nie znał się najwyraźniej nikt i wszyscy po prostu potulnie słuchali. Obchód pustej i przeraźliwie brudnej fabryczki, cuchnącej rozkładem, chemikaliami i ropą, był formą zapłaty za możliwość zjedzenia egzotycznej kolacji.
Z zaproszenia zdecydował się skorzystać, kto tylko mógł – czytaj: uzyskał zgodę Filipiaka. Oprócz towarzystwa, które przyleciało sokołem, przy suto zastawionych stołach zasiadł sam porucznik, dwaj dowódcy drużyn i plutonowy Mazurek, dowódca rozpoznawczego BRDM-a. Na szczęście dla Mengeszy byliśmy tylko dodatkiem do czysto lokalnej uroczystości. Gospodarz zaprosił dwa razy tyle swych rodaków i w zatłoczonej jak tramwaj izbie zrobiło się natychmiast na tyle gwarno, że każdy mógł swobodnie rozmawiać z sąsiadami, nie zaprzątając sobie głowy tymi z gości, którzy go nie rozumieją. Pan Asmare, przedstawiciel rządzącej Etiopią amharskiej elity, był chrześcijaninem, może i dość egzotycznym z polskiego punktu widzenia, ale nie wzdragającym się przed alkoholem. Nieźle schłodzone, trochę dziwne w smaku lokalne piwo i zupełnie już swojski, rozrobiony wodą i sokiem spirytus błyskawicznie oczyściły atmosferę z początkowej sztywności i po paru minutach wszyscy czuli się jak na polskim weselu.