– To miło, że zapytaliście fachowca – uśmiechnąłem się, zakładając nonszalancko nogę na nogę. Skrzynka amunicyjna, nawet przykryta wiązką worków, to nie fotel, podparłem się więc rękoma z tyłu.
– Zapytaliśmy. – W oczach Lesika błysnęła mściwa radość. – Jedynej wiarygodnej osoby z przygotowaniem medycznym. Siostry Nowickiej. Pan swoich pacjentów zabija, Szczebielewicz.
– To z braku czasu. – Bielski też miał niezłą frajdę w tej chwili. – Albo się leczy, albo dyma panienki.
Parę spojrzeń pobiegło ku Gabrieli. Moje nie.
– Pilot jest chyba trochę lepszy od księdza – przypomniał o sobie Morawski. – Zresztą jak wrócę, też będę lądowy. Przenoszę się do kawalerii powietrznej, a oni…
– Gorszy – przerwałem mu. – Ksiądz zawsze będzie lepszy od pilota. Ma bliżej do nieba. – Usiadłem prosto, zabierając ręce zza pleców. – A już major Lesik na pewno.
Nikt nie zapytał, co mam na myśli. Lewa ręka wróciła na kolano, ale w prawej trzymałem wista. Całkiem wysoko. Prawdę mówiąc, między twarzą kapelana a moją. Publiczność była już popsuta mocnymi wejściami, ale też udało mi się zrobić na wszystkich wrażenie. Gabriela zerwała się na nogi. Na szczęście na tym poprzestała.
– Odbiło ci? – Morawski chyba nie był pewny.
– No właśnie. – Patrzyłem zza szczerbinki w nieruchome oczy Lesika. – Sam się zastanawiam.
– Co pan wyprawia? – W głosie Agnieszki było więcej troski niż niepokoju, o ciekawości nie mówiąc.
– Pakuje się w kłopoty – mruknął Bielski. Podobnie jak inni, nie próbował się poruszać.
– Żaden z moich pacjentów nie przeżyje marszu do Werder – powiedziałem. – Na początku byśmy ich nieśli, a to zabije pozostałych.
– Niech pan to odłoży – rzucił przez zęby Ciołkosz. – Nie odważy się pan… Ta szopka nie ma sensu.
– Jest wigilia – uśmiechnąłem się krzywo. – Akurat dzisiaj nie czepiałbym się szopek. – Zgasiłem uśmiech, wracając spojrzeniem do nieruchomej twarzy po drugiej stronie lufy. – Są dwie możliwości. Albo mam w głowie po kolei, i to ja wydam opinię o poczytalności porucznika, albo nie mam.
– Żadne „albo” – warknął Bielski. – Kogoś tu pojebało.
– To i tak miała być moja druga linia obrony. – Zignorowałem go, rozmawiałem z Lesikiem. – Po przypadkowym wystrzale. Jak teraz wpakuję komuś następną kulkę, wojskowi psychiatrzy będą jednomyślni. Załamanie nerwowe, syndrom zmęczenia walką itede. Rok w domu bez klamek, potem renta. Ostatecznie nabawiłem się tego walcząc za ojczyznę. Pani Wielogórska napisze mi laurkę w „Wyborczej”, a pan Olszan będzie za friko woził śmigłowcem. Same korzyści.
– To nie jest śmieszne. – W końcu udało mu się przemówić.
– No to trzecia linia obrony. Wrogiemu agentowi znudziło się mordowanie nas pojedynczo. Organizuje pucz. Na szczęście w porę przypominam sobie, kogo widziałem, strzelającego do dziewczyny. Staję w obronie prawowitego dowódcy, agent ginie. Może nawet dostaję medal. – Usunąłem z twarzy resztki uśmiechu, wycelowałem mu między oczy. – Jedno słowo, majorze. Kto tu dowodzi, pańskim zdaniem?
Nie wierzył, że to zrobię. Nikt chyba nie wierzył. Ale pewności już nie mieli. Każdy z nas był lżejszy o jakieś dwa, trzy kilogramy wypoconej wody, co dawało niezły przedsmak umierania. Żywe trupy mają prawo do ograniczonej poczytalności.
Wiedziałem, co usłyszę.
– Porucznik – powiedział cicho. – Dowodzi porucznik Filipiak.
– Są ślady. – Głos w radiu był suchy jak gardło mówiącego. – Trzy wozy gąsienicowe. Reszta jechała kolumną. Też przynajmniej trzy.
– Dobra – mruknął Filipiak. – Spróbujcie zerknąć na wieś.
Odłożył radmora. Patrzyłem przez chwilę, jak BWP odbija w prawo, manewruje, zajmując pozycję w zagłębieniu terenu. Drabowicz już wcześniej znalazł sobie względnie osłonięte miejsce. Morawski popatrzył na ciemniejące niebo, potem na zegarek.
– Czekamy?
– Stanęli we wsi. Mamy nocne celowniki, oni może nie. Albo przynajmniej gorsze. Po ciemku powinno być łatwiej. Szyszkowski!
– Tak, panie poruczniku?
– Skocz do Bielskiego. On, Szewczyk i Puzewicz. Niech biorą honkera i jadą po wóz Hanusika. Może go uruchomią.
Olszan zsuwał się ostrożnie z ciężarówki, pomagał zejść Agnieszce. Usiedli w cieniu, w chwilę później dołączył do nich Wołynow. Gabriela zatrzymała honkera parę metrów dalej, zawahała się, po czym wysiadła i wzięła z nich przykład, znikając po ocienionej stronie sanitarki.
– Wrócą? – zapytał cicho Morawski, kiedy oddałem kartkę z namiarami i operator groma powlókł się w stronę bewupa.
– Nie wiem – wyznał bez ogródek Filipiak. – Ale jeśli Bielski miałby zdezerterować, to lepiej teraz i samochodem.
Tymoszuk wyciągnął z szoferki swój karabin snajperski. Jeszcze wolniej niż Szyszkowski, za to bez rozkazu, ruszył na południe. Może do Werder, może zabezpieczać nam lewą flankę. Nikomu nie chciało się pytać, a jemu nie chciało się wyjaśniać.
Bielski, wbrew moim przypuszczeniom, też nie marnował sił na jałowe rozmowy. Zjawił się wraz z Puzewiczem, wsiedli do sanitarki, podjechali do bewupa, zabrali wspierającego się na kiju Szewczyka i ruszyli na wschód. Gabriela, pozbawiona nagle zacisznej kryjówki, usiadła na kamieniu, zdjęła but i udawała, że oczyszcza wnętrze z piasku.
Miałem taki sam piasek w każdym ze stawów, pod powiekami, na języku. Nie chciało mi się podchodzić do niej, patrzeć na nią i odzywać się. Szczerze mówiąc, nie chciało mi się już nawet z nią kochać. Gdyby to teraz dopadł nas tamten panhard, w ogóle nie próbowałbym zdejmować z niej bluzy.
– I co? – zapytała, kiedy mój cień musnął bosą stopę.
– Na zachód od Kasali Mazurek znalazł ich ślady. Tu nie dojechali. Czyli są we wsi. W nocy ich zaatakujemy.
Dokończyła oczyszczanie wyściółki buta, założyła go na nogę.
– Pójdę tam – powiedziała martwym głosem.
– Daj spokój – westchnąłem.
– Mówię poważnie.
– Ale głupio. Stracimy jednego strzelca i element zaskoczenia. Nie mówiąc o tym, ile informacji z ciebie wycisną.
– Pomówię z Filipiakiem. – Wstała. – Nie jesteś obiektywny.
Chyba oczekiwała sprzeciwu. Wzruszyłem ramionami, pierwszy ruszyłem w stronę ciężarówki. Potem popisałem się obiektywizmem: nie pomogłem jej wdrapać się na stara i nie otworzyłem ust, kiedy przekonywała porucznika. Wysłuchał jej, po czym sięgnął po leżący obok notatnik.
– Niech pani narysuje wioskę. Najdokładniej jak się da.
To jeszcze nie przesądzało o niczym. Wzięła ołówek i zabrała się do roboty. Szkicowała jeszcze, gdy zjawił się Lesik.
– Przemyślałem to – oznajmił z marszu. – Złamie pan prawo wojenne. Tam są cywile. Kobiety i dzieci. Przepis mówi jasno: przed rozpoczęciem ataku trzeba ogłosić zamiar, dać ludności czas na ewakuację.
Nawet Olszan i Agnieszka wstali, by popatrzeć i posłuchać.
– Sam pan widzi – podchwyciła Gabriela. – Lepiej to załatwić po dobroci. Raz na zawsze skończyć tę durną wojnę.
Filipiak wyjął jej z ręki notes, oglądał przez chwilę.
– Dużo tych chałup. – Niezdarnie zakreślił kółko w środku skupiska prostokącików. – Zna pani z nazwiska kogoś, kto tu mieszka?
– Proszę? – popatrzyła na niego jak na wariata.
– Mamy megafon. Rozwalimy tyle wozów, ile się da, zrobimy przerwę i wezwie pani ludność do pochowania się w tych domach. Nie musimy od razu zdobywać całej wsi. Wystarczy dostęp do wody.
– Chce pan postrzelać z armat, a potem ewentualnie powiedzieć niedobitkom, gdzie się mają ukryć? – Lesik miotał się między świętym oburzeniem a sarkazmem. – To zwyczajna zbrodnia! Zginą niewinni ludzie! Nie mamy prawa urządzać sobie strzelnicy pośrodku tej wsi!